Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Straszęcin Czad Festiwal 2014. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Straszęcin Czad Festiwal 2014. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 września 2014

Muzyczny dżingiel.

Po całkiem sporej dawce muzyki przedszkolnej zaczęłam podobno nucić przeboje nadawane w I programie RP. Podobno cała rodzina miała ze mnie polew kiedy niezdarnie śpiewałam "uuuu - uuu abutitu" lecz nie zgasiło to mej miłości do muzyki ani w kontekście biernym ani czynnym.

Wyrósłszy z "Pust wsjegda budjet sonce" czy "O Tannenbaum" przeplatanego z Rotą weszłam w świat muzyki bardziej świadomie za sprawą starszego kuzynostwa. Było ono znacznie starsze, bo już licealne kiedy my, młodsze kuzynostwo, siedzieliśmy jeszcze w ławkach podstawówki. Było ich trzech, w każdym z nich ta sama krew, no i jeden przyświecał im cel - otrzymanie jak najlepszego dźwięku w pokoju o wymiarach 3x3m. W tym celu starsze kuzynostwo imało się wszelkich popłatnych zajęć od zbierania makulatury, butelek po dorywczą pracę wakacyjną. Będąc u wujostwa z wizytacją mieliśmy przez pewien czas zakaz wstępu do pokoju 3x3 jako, ze smarkami byliśmy co wszędzie paluchy pchały. Ale nastąpił ten dzień kiedy któryś z tych trzech powiedział "Możecie wejść". Z nabożeństwem patrzyliśmy na gigantyczne kolumny z Tonsilu poustawiane w czterech rogach pomieszczenia. Po prawej stronie od wejścia, na komodzie królowała rozłożysta wieża Dior z amplitunerem, radiem i patefonem, na który wówczas mówiło się "adapter". Pod wieżą mieszkały wielbicielki dobrej muzy - mrówki faraonki, którym muzyka nie tylko śpiewała ale też grzała. Obok wieży była specjalna półka z winylami. Kiedy kuzyn zapodał muzę nie bardzo wiedzieliśmy w którą stronę skierować ucho - dźwięk dolatywał z różnych stron i poinformowano nas, że to KWADROFONIA - łał! Potem nastąpiło szybkie szkolenie na temat godnej słuchania muzyki i przy okazji wydało się, że Polskie Radio ma kanał Trzeci, czyli znacznie wyprzedza telewizję. W dodatku byliśmy tez pouczeni, że jeśli chce się złapać nowości prosto ze studia nagrań to zalecane jest słuchanie Radia Luxemburg.

Oszołomieni tymi wiadomościami powędrowaliśmy do swoich domów i natychmiast na prezentach komunijnych marki Kasprzak wyszukaliśmy pożądane stacje. Oczy robiły się nam okrągłe od tego słuchania. Niestety Radio Luxemburg łapałam tylko pod warunkiem połączenia anteny radiowej za pomocą drutu do metalowego karnisza - i tak miało szumy i rzężenia, ale coś było słychać.

Kolejna wizyta u starszego kuzynostwa była sprawdzianem czegośmy się nasłuchali.
- Tina Turner i David Bowie?
- Do domu starców!
- Wham?
- Na dyskotekę!
- Madonna?
- To dziwka!
- Boy George?
- Do cyrku!
- Genesis?
- No nareszcie coś z sensem! I co jeszcze?
- Peter Gabriel, Ultravox, Queen?
- I tego się trzymać.

Trzymaliśmy się kurczowo, ukradkiem podsłuchując Wham, oczywiście a potem nawet pląsając na dyskotekach do OMD, CC Catch czy Modern Talking. Ale przed starszym kuzynostwem cicho sza. Każda następna wizyta w magicznym pokoju kończyła się przepytywanką z odsłuchu i dawaliśmy sobie coraz lepiej radę, a kuzyni w nagrodę zapuszczali nam drogocenne, świeżo wytłoczone winyle Lady Pank, Maanam czy Republiki. Mój osobisty kajet z kolejnymi notowaniami listy przebojów Niedźwieckiego pęczniał czy byłam w domu w sobotni wieczór czy nie. Sterroryzowana mama siedziała przy moim biurku kiedy byłam na imprezie i zapisywała ze słuchu na brudno "Dont get mi ron" "Łit or łitałt ju" kiedy ja odsłuchiwałam listy live na imprezie.

W tamtych pięknych latach osiemdziesiątych miałam wrażenie, że na polskim rynku prócz gigantów wybijała się masa kapel początkujących w garażach. Dodatkową, coroczną pokusą stawał się Jarocin. Próbowałam namówić rodziców by zostawili mnie na tej stacji przesiadkowej z jakąś sumą pieniędzy, żebym sobie posłuchała muzyki na żywo, ale oni widząc na żywo indywidua przemykające po jarocińskim dworcu kolejowym mówili nieodmiennie nie, bo:
a) narkomani,
b) alkohol
c) gwałciciele
d) w najlepszym wypadku brudasy....
Tęsknym wzrokiem żegnałam o świcie kolorowy tłum zmierzający w jednym kierunku podczas gdy my nieodmiennie z peronu IV jechaliśmy w stronę W gdzie mieszkała moja babcia posiadaczka starego radia łapiącego tylko fale długie. Przez dwa lub trzy tygodnie byłam odcięta od muzyki albo dokonywał na mnie muzycznej agitacji Mietek Fogg z Haliną Kunicką. Z mieszkania ciotki, które znajdowało się dokładnie nad mieszkaniem babci, dobiegało wieczorową porą przytłumione Radio Wolna Europa a ja na bezrybiu czytałam Magdalenę Samozwaniec łykając gorzkie łzy, bo Jarocin o rzut beretem, gdzie długie pióra, punk na cukrze i czerwona bandana na ręce...

A potem nastąpiły lata dziewięćdziesiąte, które nie dość, że przyniosły mi dorosłość, to jeszcze zmiany wynikłe z podpisu wąsatego pana gigantycznym długopisem z wizerunkiem Jana Pawła II zaburzyły znacznie moje muzyczne życie. Nagle rzesza kumpli i kumpelek dobrowolnie aczkolwiek zbyt pospiesznie pozbawiała się przywileju wolności wstępując w związki znacznie ograniczające wyjazdy samopas, to jeszcze telewizja polska ulegać zaczęła nagminnemu mnożeniu się i poczęła masowo zalewać nas wszystkich kolumbijskimi telenowelami a zamiast Teleranka puszczali koszmarne lecz wszędobylskie disco polo. Pijąc Wiener Kaffee, zjadając napęczniałe od polepszaczy i konserwantów magdalenki w papierowych papilotkach, zujac gumę Turbo lub racząc się ohydnym sokiem Donald rosło we mnie przekonanie, że z polską muzyką dzieje się coś nie tak. Z bagażników aut, stolików turystycznych czy łóżek polowych wylewała się fala nie całkiem legalnych kaset magnetofonowych skutecznie obniżając sprzedaż winyli. Wiadomym było, że lepiej sprzedawały się zespoły zza byłej kurtyny niż rodzime i na mojej półce pojawiła się kolekcja takowych odtwarzana w jamniku przywleczonym z Mexico Platz jako must have z pierwszej, prawdziwej wycieczki "do wszystkich krajów świata". Miałam chwilową załamkę w związku ze zmianami, przerzuciłam się na lokalne radio Alex i z rozmysłem katowałam swe uszy folklorem przez 8 godzin nieciekawej biurowej pracy. Fredek umarł, Jarocin umarł, Pustynna Burza, wojna  w Jugosławii - wszyscy mieli umrzeć, przestało mi zależeć czego będę słuchać, zaczęłam pracować na dwa etaty nie mając za bardzo pojęcia na co zdążę wydać zarobione pieniądze...

A potem życie pociągnęło mnie w dorosłe kierunki zakładania rodziny, rozmnażania się i takich tam niezbyt "wolnościowych" spraw. Ulubieńcy zatrzymali się w czasie i trwali aż do momentu kiedy przez podział gustów najstarszy syn zainteresował się heavy metalem. Kiedy więc na początku maja obwieścił, że wybiera się z koleżanką na Czad Festiwal do Straszęcina przez mój zatruty dorosłością mózg mignęło "nie", bo:
a) narkomani
b) alkohol
c) gwałciciele
d) w najlepszym razie brudasy,
ale nie wyszło to z mojej głowy na świat, na szczęście!

- Tak synu, pojedziemy wszyscy na Sabaton :D

 Byliśmy pierwszymi wchodzącymi na płytę :)





I tak oto po ćwierć wieku ziścił się mój sen złoty by słuchać i uczestniczyć w festiwalu muzycznym z prawdziwego zdarzenia. Naprawdę nie wiem które z nas miało z tego większą frajdę. Z prawdziwą przyjemnością słuchałam polskich wykonawców, którzy nadal wypływają na powierzchnię walcząc o swoją publikę. Falowałam bioderkami przy Mesajah, skakałam na Comie i śpiewałam ze Strachami i Dżemem ale największy czad zafundował nam szwedzki Sabaton. Feeria sztucznych ogni, wybuchy kolorowych płomieni, dymy, czołg na scenie i niesamowicie pozytywny kontakt z publicznością Joakima, który wyrwał dwunastoletniego chłopczyka na scenę i obdarował swoimi okularami ponieważ młody był pierwszy raz na koncercie heavy metalowym - przy tym nie dało się po prostu stać ani leżeć tym bardziej (oczywiście mieliśmy ze sobą kocyki :D)

 Rozpiętość wieku była ogromna.




Do Straszęcina przybyliśmy w samo południe. Życzliwy proboszcz słysząc, że my od Ludźmierskiej Gaździny jedziemy, użyczył nam miejsca parkingowego przed plebanią a nawet oferował nocleg w domu pielgrzyma. Znaleziona w necie pizzeria dowiozła nam tam pizzę z Dębicy byśmy się mogli posilić "na ciepło" przed wielogodzinnym szaleństwem a mijający nas młodzi ludzie śpiewali "wszyscy mamy żle w głowach..." do czego ochoczo się przyłączyłam. Potem przydybał mnie jeden z tych dzieciaków przy sklepie.
- Proszę pani ja z panią śpiewałem, pamięta pani?!
- Oczywiście.
- To co śpiewamy jeszcze?
- Marcin, daj spokój pani - zawołała za nim koleżanka.
- Śpiewamy, na koncercie!

Potem mignęła mi jeszcze kilka razy jego sylwetka z machającą ręką póki jeszcze zmrok nie zapadł. Ogólnie młodzież była pozytywnie nastawiona, grzeczna i przyjazna względem samych siebie i nas. Panu Gryzoniowi dostało się żartobliwe "stary nie śpij!" od jakiejś mijającej nas panienki, a depczący po kocu przepraszali za nieuwagę. Nasze własne dzieci najstarsze, sztuk dwie (byliśmy tam z przyjaciółmi) jak stanęły pod barierkami o 16.30 z małą butelką wody, to odeszły od niej dopiero przed 1.00, nie jedząc, nie załatwiając się odrobiły pełną dniówkę na skacząco. Syn ochrypły wypił po powrocie półtora litra wody jednym gulem i zapadł w nagłą śpiączkę a jego koleżanka omal nie rozpłakała się na widok wysupłanej z otchłani plecaka rezerwowej bułeczki. Odjeżdżaliśmy w rytmie Piła Tango pełni pozytywnych wrażeń obiecując sobie, że za rok być może uda się nam wyprawić na ten festiwal na dwa dni :)

By nie wyjść ze wspaniałego nastroju prosto w szkolną rzeczywistość tak "na sucho" wczoraj obejrzeliśmy The tribute concert for Freddy Mercury, do którego przymusiliśmy (z powodu posiadania tylko 1 telewizora) z bratem  22 lata temu naszą mamę. Skwitowała go tak "nawet fajna muzyka, szczególnie ten mały, rudy w spódnicy wydzierający się do mikrofonu" :)