sobota, 27 kwietnia 2013

Obiecuję grzeszyć częściej.

Rzekłam na odchodnym do księdza, kiedy już przycięłam co było do przycięcia, posprzątałam co było do sprzątania i zabierałam się do domu. Dla mnie praca w ogrodzie, polu i ogólnie na powietrzu to cała radość z istnienia, więc jego żart, że te prace to za pokutę obróciłam na handel odpustami :)

Do ogrodu kościelnego mam szczególny sentyment. Zakradałam się do niego 30 lat temu sama lub z koleżankami i mogłam tam spędzać cały dzień. Ogród wówczas był zapuszczonym ponad miarę "tajemniczym ogrodem", gdzie spod zwałów zrudziałej trawy, chaszczów i połamanych przez wiatr drzew przebijało się życie wyciągając zielone macki wprost do słońca. 
W tym miejscu czas trwał w bezruchu ciepłego powietrza. Pozwalał na bezkarne korzystanie ze swobody, na odkrycia i niekończące się myszkowanie. Czasami obskubałam z trawy jakiś zabłąkany kwiat ale o wiele bardziej interesowało mnie włażenia na poskręcane starością jabłonki, skakanie po przewróconej wierzbie na drugą stronę mokradła czy picie lodowatej wody ze źródełka u stóp posągu Matki Boskiej obłożonej kamienna niszą, którą wszyscy zwali "grotą".
Mur ogrodu chylił się ku ziemi, spróchniała furta niby była zamknięta opasłą kłódką z łańcuchem ale dla dzieci i miejscowych żuli nie stanowiło to przeszkody. Ówczesny proboszcz nie przykładał wagi do ogrodu, więc nawet nieproszeni goście byli ignorowani. Tylko staw z pstrągami ogrodzony był nową siatką za którą codziennie stróżował wielki wilczur. Ale tam nie było ciekawie. Tam wszystko było poukładane, trawa przystrzyżona, ścieżki odchwaszczone, żadnej tajemnicy czy niespodzianki.

Ogród został doprowadzony do stanu użyteczności. Kilkanaście lat temu nawet pretendował do pierwszego miejsca jeśli ktoś oceniałby bogactwo obsadzeni równiutkich grządek oddzielonych od żwirowych ścieżek pobielonymi krawężnikami. Stary drzewostan sadu owocowego poszedł pod piłę, naturalną sadzawkę osuszono, wierzby wycięto, zasiano trawę, nasadzono różne odmiany ogrodowe iglaków. Wszystko pod linijkę rosło pięknie 3-4 sezony. Potem brakło księdza, który o to wszystko dbał i pracował w ogrodzie nieomal codziennie. Natura powoli przejmowała powtórną władzę nad tym miejscem. Mieszkańcy miasta skrzywieni wracali z ogrodu krytykując zaniedbanie. W naprawionym ogrodzeniu pojawiły się "same od siebie" dziury. Krzaki, skąd inąd odmiany hodowlane, w zdziczeniu zarastały wybudowany pod "grotą" ołtarz. Pięknym roślinom cebulowym nie oparły się gryzonie a krzaki róż wypuszczały co wiosnę proste i wysokie "dziczki" nie czując oddechu sekatora na plecach.

Aż 3 lata temu pojawił się nowy i młody ksiądz, któremu chciało się włożyć własną pracę w to miejsce. Ogromny trawnik doczekał się pieszczoty samobieżnej kosiarki, krzewy zostały przycięte a niektóre wręcz wycięte by zrobić miejsce na nowe nasadzenia. W ubiegłe lato ogród rozkwitł ponownie barwami motyli.

Dzisiaj Puchaty pomagał w pracach ogrodniczych. Niechcący się przyłączyłam. Nie z takim zamiarem pojechałam co prawda na plebanię, ale kiedy zobaczyłam, że się tam kręcą i machają sekatorami to nie wytrzymałam. Przecież Puchaty nie ma pojęcia o ogrodnictwie! Oczyściliśmy wspólnie maliny, agrest i porzeczki a ja skasowałam krzaki berberysu, które przez poprzedni sezon zarastać zaczęły wejście do kościoła ( normalnie miałam ochotę włożyć sekator do torebki w niedzielę, by po mszy go ciachnąć :D)

Miłej niedzieli :)


Znalazłam zdjęcie z ubiegłego roku. Oto ogród:

 W miejscu trawnika z napisem Novum Forum był zdziczały sad owocowy. Po prawej stronie od ławek zaczynały się mokradła z sadzawką. Nie było ścieżek, figurek ale te 3 modrzewie z lewego rogu musiały już wtedy rosnąć :)

I stara plebania, której tyły bezpośrednio wychodzą na staw z pstrągami.

środa, 24 kwietnia 2013

Ooo, uwielbiam jąąą, ona tu jest

i kwitnie dla mnie :)

Dla Was także. Na dzień dobry świeżutkie zdjęcia prosto z ogródka. Ja wiem, że u Was już różaneczniki i tulipany kwitną w pełni. U mnie wciąż wczesnowiosenne krokusy, żonkile, cebulice,  hiacynty i 8 szt tulipana. Niby mało a radość wielka, bo grządka pęcznieje zielenią w oczach, bo modrzew wypuścił już miniaturowe pędzelki zieleni, bo moja sakura lada dzień obsypie się blado różowym pyłem.

Mimo pędzących ostatnio galopem dni zauważam te zmiany i cieszę się nimi wychodząc z domu przy każdej okazji a także bez okazji. Przeczytane dwa tygodnie temu książki w końcu doczekają się powrotu do biblioteki, bo dzisiaj znajdę już na to czas.

Wyczyszczony po zimie rower znacznie skraca codzienne odległości :)


Czas wiosennego odrodzenia nie podlega dyskusji, zauważają wszyscy. Zmysły budzą się po zimie i nadzwyczaj wyostrzone wyłapują z przestrzeni wszystkie sygnały. Mój nos wyłapał już parę wiosennych piegów a skóra twarzy nabrała nareszcie jakiegoś koloru. Synowie uciekają każdą wolną chwilą z domu. Bo piłka, bo rower, bo rolki, bo deska, bo lody już otwarli! Nie zabraniam, dziwię się tylko, jak co roku, że się uczniom na korki chce przychodzić ;)

Wiadomość od nieznanej chińskiej matki. Opowieść o miłości i stracie - Xinran Xue

Cały czas miałam wrażenie, że tłumaczenie jest nieudolne. A może Xinran pisząc ją po angielsku nie potrafiła znaleźć słów oddających drobne szczegóły. Tak naprawdę nie są one istotne dla całości książki, która składa się z opowiadań o matkach zmuszonych przez system polityczny panujący w Chinach do porzucenia swych dzieci. Do porzucenia swych córek. To chore przekonanie, że dobro narodu należy stawiać ponad dobrem człowieka wylewa się goryczą, smutkiem i tragedią z każdej historii opowiadanej przez kobiety.  Wstrząsające obrazy, dramatyczne przeżycia i przede wszystkim strach, który do tego doprowadził zasłaniają niezbyt wprawne używanie języka ale ściskają za gardło mocnymi emocjami.



Kryminał, dobry kryminał a nawet bardzo dobry! Krajewski stworzył komisarza, który oprócz epilepsji wywoływanej na żądanie jest wielbicielem klasyki i sypie łaciną jak z rękawa co świetnie wpisuje się w klimat przedwojennej epoki i kontrastuje z lwowską gwarą. Mieszanina ludzkiej podłości, zwyrodnienia i całkiem zwykłego życia wstrząśnięta mordem chłopczyka, który niczemu nie zawinił. Edward Popielski właśnie miał zamiar przejść na emeryturę i zająć się na dobre czytaniem klasyków w oryginale. I byłby to uczynił  gdyby Erynie obrały sobie inny cel.  Bardzo dawno nie czytałam tak dobrego kryminału, który prócz ścigania zbrodni tak plastycznie i obrazowo oddaje klimat epoki i środowisko, w którym dzieje się akcja!. Polecam.

Zmykam, uwielbiać ją ą ą  :)


Zdjęcia okładek skopiowane ze stron wydawnictw.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Jesteś szaaaaloona.

Muzycznie w tytułach u mnie ostatnio, ale powyższe dwa słowa idealnie odzwierciedlają status quo dnia wczorajszego.

Nieopatrzenie poszłam na zebranie do II gimnazjalnej. Nie byłam nigdy, ponieważ wychowawcą Puchatego jest nauczyciel Pana Gryzonia (tak, tak tenże sam i to podobno wyglądający lepiej niż 30 lat temu!) i zawarł on pakt na "ty" z nim po pierwszej wywiadówce skutecznie wykluczając moją osobę z wywiadówek. No ale Pan Chomik był sam zawalony robotą i akurat ja miałam okienko w korkach to se poszłam w ubiegły wtorek. Na mój pohybel pewnie... Ale do rzeczy.

Klasowa trójka od pół roku organizowała wycieczkę do Lwowa - no fajna ta wycieczka miała być ale decyzją odgórną, nieprzekazaną przez nikogo był zakaz wyjazdu młodzieży poza polskie granice (ale jak to, przecież Lwów polski jest? ;) No i kicha, skis ogólny, wszyscy zebrani poczęli patrzeć się po sobie. Na to Królowa wyskoczyła "To jedźmy do Warszawy, tak jak w szóstej klasie".  Wszyscy się nagle zainteresowali jak. No, za pół darmo, za watykańską walutę znaczy się nocleg, reszta własnym sumptem i komunikacją miejską co równoznaczny z niskimi kosztami i dobrą zabawą.

Królowa wczuła się w rolę władczyni, rozochociła wszystkich wizją i na drugi dzień poczęła telefonować. A to do Centrum Kopernika, a to do Muzeum Powstania, a to do wielebnego, na plebanię. I się okazało, że JA jestem także siłą wykonawczą i organizacyjną całej wycieczki. Ja, która nie potrafi zapamiętać imienin męża, godziny odjazdu własnego autobusu, daty historycznej ani stanu własnego portfela!!! Ludzie, nie wiem jak to ogarnąć ale postanowiłam:
- kupić plan miasta Warszawy
- wędrować jej ulicami wirtualnie w programie google earth
- przestać myśleć, ze jadę sobie robić zdjęcia a dzieciom kanapki

Jak na razie podzwoniłam w kilka zapamiętanych wcześniej miejsc co nawet dla takiego typa jak ja, nieznoszącego rozmów telefonicznych, okazało się być do przeżycia i wcale nie takie trudne (pan w Muzeum Wojska Polskiego nawet nawiązał ze mną jakiś taki miły i żartobliwy dialog). Uzyskałam wiedzę niezbędną w zakresie cen biletów, a także w sprawie żywienia zbiorowego (wzrokowo dotarłam do miejsca o nazwie Bar Alex na ul. Lindleya (gdzie wówczas zjedliśmy dobry, domowy i niezbyt drogi obiad). Oswoiłam się z cennikiem ZKM miasta stołecznego i przekalkulowałam, ze nie opłaca się wykup trzy-dniowych biletów, ponieważ ilość przejazdów pojedynczych i ich cena będzie o połowę niższa niż one.

No i mamy zaubkowany Kopernik na pierwszy dzień pobytu od popołudnia (przewiduję, że grupę trzeba będzie "siłom wielkom" wyciągać z powodu zamykania obiektu :D) a z tego co nam zostanie zrobimy przejście Krakowskim Przedmieściem wieczorem.  Na drugi dzień powinien być Zamek Królewski a potem  Muzeum Powstania Warszawskiego. Na trzeci, jeśli do niego dojdzie, Muzeum Wojska Polskiego.  Trzeci dzień bowiem wisi w niebycie i czeka dnia jutrzejszego by się określić. W opcjach jest także Pałac KiN chociaż mnie osobiście wydaje się zbędny. Wolałabym powłóczyć się, za dnia oczywiście!, po Pradze Południe :DDD

Trzymajcie za mnie kciuki! Nigdy nie byłam organizatorem niczego poza własnymi imprezami. Muszę być przytomna, zorganizowana, dokładna i absolutnie nie popełniać czeskich błędów liczbowych!!!

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Please don't stop the music.

Szaleństwo sobotniej nocy osiągało apogeum przy dźwiękach najmniej ambitnych utworów muzycznych, co oczywiste jest dla mojej grupy społecznej, której przekrój wiekowy dzieliły 3 dekady z drobnym okładem. Dowiodło to słusznie wysnutej tezy, że towarzystwo "ę,ą- ynteligencka warszawka" kiedy skończy dysputy o wyższości Peszek nad Mozartem rusza w pląsy przy tej samej sieczce co zwykły plebs (tezę wysnuł redaktor naczelny Przekroju Marcin Prokop, który jak mniemam zna się lepiej na społeczeństwie wyższego szczebla). Czyś z pana, czyś z chama jednakie rytmy poruszają twe kończyny Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie

Zaczęliśmy jednakże kulturalnie od zimnej przystawki- łosoś na sałacie lodowej z czarnymi oliwkami i cebulką w sosie vinaigrette. Niekoniecznie wszyscy uczestnicy imprezy wiedzieli dlaczego sos został tak nazwany a już większość zupełnie lekceważyła jego poprawną pisownię i olewała wymowę zajadając się owym łososiem winegrę

Potem były dwa mięsa z grilla z ćwiartkami pieczonych ziemniaków z barowym zestawem surówek. Tu już znikły opory związane z niedouczeniem i ewentualną słomą wystającą z gumofilcy specjalnie pastowanych na wysoki połysk od tygodnia, albowiem podano swojską siwuchę o temperaturze nieodbiegającej od zewnętrznej (właśnie zaczął padać śnieg) czyli jedynie słusznej o czym to niższe sfery wiedzą z doświadczenia a wyższe z podręczników kulinarnego savoir-vivre (czytaj; sawiorwiwr, sawuławiwr *) Goście wydawali się być zadowoleni ze składu menu, co do którego nazwy mieli te same obawy jak Magda Gessler do pure, więc wymawiali z polska jako jadłospis. Sałatki, galaretki (staropolski sentyment do sety i galarety!) mięsa zimne i barszcz z krokiecikiem znikały w miarę upływu czasu.

Zgrana przeze mnie samotrzeć (ja i mój komputer co wyklucza osoby trzecie jakby słowo owo sugerowało) rąbanka przyniosła zadawalający efekt utworzenia natychmiastowego komitetu w sprawie doboru piosenek tanecznych, który to komitet pstrykał sobie co chciał i w nosie miał reakcje oportunistyczne. Czasami ktoś niezrzeszony dopadł laptoka i chyłkiem nacisnął własny utwór z listy co owocowało połowicznym odsłuchaniem Nothing else matters Metallica i nim zaczęły płonąć zapalniczki komitet otrząsnął się i odparł atak Gustavem Lima Po czym dobił wszelkie próby przebojem "Córka rybaka" podczas, którego wszyscy równym głosem wyli o jeziora srebrnej toni. Ale kiedy komitet poszedł pić wódkę (komitety społeczne zawsze miały taką tradycję, że z równym upodobaniem zajmowały się rządzeniem tłuszczą jak i umacnianiem się w jedynie słusznych decyzjach czymś mocniejszym), to odwetowi zdrajcy znów wysłały swe oddziały cichociemnych i zapodały Maleńczuka z Grechutą a na pokazanie pazura puściły Balladę o Tolku Bananie w wykonaniu zespołu Strachy Na Lachy. Tym razem odwetowe działania nie zostały przerwane więc opozycja wrzuciła sobie "Prawy do lewego", żeby zachęcić komitet do spożywania trunków podczas gdy sama ochoczo tańczyła po dwa i po cztery wedle starej góralskiej tradycji jednoczącej muzykę Karpat z Bałkanami.

Właściciele restauracji dotarli najpóźniej ponieważ w tym samym czasie zajęci byli goszczeniem starostwa, które bardzo interesowało się naszym towarzystwem wycinającym hołubce i gwiżdżącym tudzież kwiczącym radośnie w podskokach. Na szczęście zostali zatrzymani na właściwym poziomie - o dziwo niższym niż nasz własny Ze wszystkich zaproszonych gości nie zjawiła się tylko siostra mojego męża i szwagier, bo polegli w walce z rotawirusem i zamiast obejmować się czule na parkiecie ćwiczyli biegi do łazienki gdzie tkwili w objęciach muszli klozetowej (która nota bene ma całkiem niezłą akustykę). Mój brat podczas części kolacyjno- dyskusyjnej próbował zatrudnić się u Janka Marka jako facet do mycia okien, a kiedy napotkał się z odrzuceniem podania, to odwołał się do Marka Janka uzurpując sobie prawo do obsługiwania maszyny do gorących napoi w ramach stażu. Marek dostał już cynk od Janka i również odmówił. Mój brat stawił się więc dzisiaj w swoim starym miejscu pracy zastanawiając się zapewne nad rozszerzeniem oferty usług, które mógłby świadczyć dla przyszłego szefa dwojga imion.


Było czadowo. Jednym słowem. Wróciliśmy do domu o 3.20 (goniłam potem jeszcze 20 min własną kotkę, która uznała, że właściwie to już się wyspała i czas zacząć zabawę!) a wstaliśmy o 10.30, bo synowie bezkarnie podczas naszej nieobecności użytkowali tv i komputery w nielimitowanym czasie. Sami sobie zrobili hot-dogi na kolację i sami położyli się spać na pewno nie o 23.00 jak solennie obiecywali

* niepotrzebne skreślić

czwartek, 4 kwietnia 2013

Poświąteczne porządki.

Każdy to przecież dobrze wie, że najpierw sprząta się przed świętami a potem po nich.

Udzielałam się też u Wujka Emeryta.
- A gdzieś mu posprzątała? Zadziwiła się Kuzynka, która była u Wujka w Wielką Sobotę.
- Wszędzie.
- Nie zauważyłam.
- Bo tam trzeba by wszystko po dziesięć razy szorować i prędzej zdarłoby się niż wyczyściło.
- Ej, czekaj! Nagle dopadły ją wyrzuty sumienia, że tak zignorowała porządki, które poczyniłam. Szkła w gablotkach mu umyłaś, bo zrobił mi kawę w podejrzanie czystej szklance!!!
Czyli coś jednak było widać :D


Kiedy już przewaliły się wizyty, których się spodziewaliśmy lub, w których sami braliśmy udział, oporządzić trzeba było na nowo gospodarstwo. Na szczęście zostało tyle wolnego, że można się było dopuścić aktu pierwszego "Krakowiaków i Górali" odbytego przedpołudniem wtorkowym w Pyzówce. Kolejne spotkanie blogowe, dzięki któremu poznałam osobiście Wanilię i jej uroczą rodzinkę. Dziękuję Wam za mile spędzony czas i Wasze towarzystwo. Z niecierpliwością będę czekała na ocieplenie i kolejne spotkanie :)))


Ponieważ Wielki Tydzień odbywał się u nas jak zwykle bez mediów i uciech , to w niedzielny poranek odczytałam na połowicznie  odratowanym zapisie z ostatniej godziny korepetycji notatkę Kołka odnośnie I trybu warunkowego.

Zaiste ciekawa definicja ;D


Gościłam także braci mniejszych, którzy tłumnie do dnia dzisiejszego odwiedzają moją stołówkę.

 Szpaki zdążyły przylecieć przed falą śniegów i mimo chwilowych przejaśnień wyjadają to co znajdą w karmniku i pod nim.



 Kosy na przednówku, to nie rzadkość, i na zmianę kursują z pobliskiego świerku gdzie mają gniazdo.


Rudzik doprawdy zadziwił mnie. Biedak przylatywał nawet z trawką w dziobku i nie bardzo wiedział czy ją porzucić na rzecz jadła czy wić gniazdko. W końcu rzucił wydobytą spod śniegu trawką i dokonał napełnienia wygłodniałego brzuszka :)


Pierwszy raz tego roku przylatują do mnie jery w pięknych godowych szatach dzięki którym można je łatwo odróżnić od kuzynów zięb.


Zadomowiła się także para sierpówek, ale dopiero po ataku Szpilki na szczygła (przeżył) kiedy to przeniosłam karmnik na stabilna pozycję, na wierzchu pergoli.

Jedynie bociany nie mieszcząc się do karmnika starają się znaleźć coś na polach wzdłuż rzeki. Żal biedaków, właśnie gawrony i kawki rozbierają im zasypane śniegiem gniazdo.


Za miesiąc I Komunia  Kołka i patrząc za okno zastanawiam się czy nie zrobiłam źle odmawiając przyjęcia babcynego kożuszka od Emeryta. Zamówiony w wypożyczalni strój to tylko koszula (z krótkim rękawkiem)  pas, spódnica i halka a od Wujka wzięłam białą chustkę "ze strzompkami" na narzucenia na plecy. W razie czego na wieś nie daleko, zdążę podskoczyć ;)

Pozdrawiam :)