poniedziałek, 30 września 2013

W imię... samotności.



Każdy film Szumowskiej robi na mnie ogromne wrażenie. Każdy z nich przenicowuje moje emocje i wymusza ich uwolnienie. Łzy, które mi płyną po twarzy, to niełatwe do określenia emocje, bo opowiadane przez Małgośkę historie nigdy nie są tymi z kategorii czarno-białych, gdzie granice dobra - zła, szczęścia - rozpaczy itd są oczywiste.

Odebrałam ten film jako opowieść o ludzkiej samotności. Tej wynikającej z wyboru i tej wynikającej z braku bliskich relacji. Samotność księdza, żony, homoseksualisty jest samotnością przede wszystkim człowieka. "Kogo przytulasz? Kogo TY przytulasz?" skomlenie o bliskość uświadamia, że taka potrzeba tkwi w każdym z nas. I tak najdonioślejsze chrześcijańskie święto Bożego Ciała staje się pogrzebem niewyspowiadanych trosk i pragnień księdza Adama, pogrzebem nadziei, pogrzebem siebie samego w rezygnacji, po której już tylko beznadzieja samotności w rytmie genialnie dobranej piosenki "The funeral" zespołu Band of Horses.



Film pełen symbolicznych imion. Ksiądz Adam, żona kolegi Ewa, młody chłopak o twarzy Chrystusa i imieniu pierwszego męczennika- Szczepan, czuwający nad Prawem mąż Ewy archanioł Michał. Ale są też symbole ludzkiej słabości jak picie na umór a dla równowagi symbol dzikiego i nieokiełznanego szczęścia w polu kukurydzy. Ecce homo szukający pociechy i wsparcia nie tylko w Bogu ale przede wszystkim w drugim człowieku. Tacy jesteśmy. Przenicowani emocjami, których siły i wagi często nie udaje się nam unieść.


 Ten obraz nie zaprasza do sali kina na rozrywkę, w dodatku wpisuje się w aktualne historie, nie wszyscy....  Chciałam napisać, nie wszyscy są na to gotowi, ale... Ten film, ta muzyka, to życie więc wszyscy jesteśmy w zasadzie nieprzygotowani.

Really too late to call,
So we wait for morning
To wake you is all we got
To know me as hardly golden
Is to know me all wrong, they warn.

At every occasion I'll be ready for the funeral
At every occasion, once more, it's called the funeral
At every occasion, oh, I'm ready for the funeral
At every occasion, oh, one billion day funeral

piątek, 27 września 2013

Bardzo mi przyjemnie.

I miło, i puchnę z dumy kiedy ktoś, ktokolwiek z mojego miasta odnosi jakikolwiek sukces. To bardzo dobrze robi na moją świadomość obywatelską. Otwierając najnowszy National Geographic zaczęłam z uwagą oglądać nagrodzone i wyróżnione zdjęcia w 9 Konkursie Fotograficznym NG i naprawdę ucieszyłam się wyróżnieniem dla Adama Kokota. Ucieszyłam się nawet potrójnie. Raz, że zawsze podobały mi się jego prace o tematyce sportowej; dwa, że fotografuje rodzinne okolice a po trzy, na zdjęciu wyróżnionym jest mój dawny uczeń a zarazem sąsiad z ulicy, kolejny młody człowiek z pasją :) Wielkie brawa dla Adama i Dawida :))) Zdjęcia znajdziecie na http://www.adamkokot.pl/ moimi faworytami z portfolio są; zdjęcie Dawida na moście kolejowym (pionowe) i zdjęcie snowboardzistki na świeżo wyratrakowanym stoku.



 Moim faworytem na dziś jest/ było pół kilo węgierek (czy jest ktoś kto nie lubi ich oszałamiającej słodyczy podszytej fioletowym kwaskiem skórki?), które zjadłam, nie mogłam się powstrzymać!. Tylko przyzwoitość i pewnie instynkt macierzyński zakazały mi dalszego jedzenia. Odsuwam więc miskę czerwoną i sięgam po zieloną. Winogrona rozpryskują się na zębach słodyczą z ula. Uwielbiam te jesienne dary, o wiele bardziej niż letnie. Jesień wydaje mi się najpełniejszą porą roku jeśli chodzi o doznania zarówno smakowe, wzrokowe jak i zapachowe. Moją ulubioną, pełną słodyczy minionego lata :) Bakłażan i dorodne brokuły oraz brukselka, to moje dzisiejsze łupy z przejażdżki na stragan z warzywami. Zmarzłam na kość, bo już nie chciało mi się iść na górę po czapkę, uznałam, że skórzane rękawiczki wystarczą. Nie wystarczyły, ale nic to. Skoro Houdini może grać w nogę z gołymi kolanami to i ja mogłam przejechać się rowerem bez czapki w temperaturze 5 stopni. Za to na obiad tagliatelle z sosem kurkowym, pychota!

Jak Kuzynce będzie się chciało pójść jutro do lasu na grzyby, to obiecała po mnie zagwizdać :) Ostatni raz byłam na grzybach z Ojcem. Miałam 12 lat i bez szemrania wstałam o 5.00 rano. W lesie byliśmy jeszcze przed świtem ale tyle opieńków co wtedy przynieśliśmy to świat nie widział :)))

Darz bór i Wam jeśli się wybieracie w lasy :)








środa, 25 września 2013

25/IX

Nie strawiłam Joyce Carol Oates z tym jej wdowieństwem. Nie zdzierżyłam opisu rejmondowych  (od męża Raymonda) reminiscencji z uczucia, którym go darzyła. Wkurzona przez oszukańczą polską stronę ciotki Wiki po konfrontacji z wersją angielską wydało się, że niespełna rok po śmierci jedynej miłości życia poślubiła kolejną. Rozczarowana podwójnie cisnęłam książką w ręce pana bibliotekarza, który widząc mnie po raz drugi (przynajmniej ja go widziałam po raz drugi, tak mi się zdaje, bo mam wrażenie, że wiele spraw mi jednak umyka) bez dopytywania się wyciągnął moją kartę by sprawdzić ile książek powinnam była oddać.  Dwie. I zdecydowanie ta druga była lepsza. "Cały czas" Janusza Andermana dzieje się w całym czasie jakim jadą dwa samochody dokładnie naprzeciwko siebie. Świadomość nieuchronnego wypadku użyta w pisarskim triku "przeleciało mi całe życie przed oczami". W podobnej sytuacji niczego takiego nie doświadczyłam co prawda (wszystkie moje myśli były skierowane raczej by nie rozpie...lic auta teściów!), ale  uznaję, że dla pisarza każdy pomysł może być godzien realizacji, więc czemu nie ten skoro opowieść toczy się bez męczących i powtarzanych w pierdylionach konfiguracji szlochów nad zmarłym. Tu śmierć ma nastąpić, a powszechnie wiadomo, że póki co życie jest ciekawsze. A opis znanych mi machlojek, matactw i prób ułożenia sobie życia "na godnym poziomie" przez głównego bohatera na przełomie znanych mi politycznych układów historii wydał się o wiele bardziej czytliwy.




Zalana winem klawiatura nabrała przedziwnej sprężystości w działaniu i chociaż pachnie nadal niezbyt drogim ale dobrym winem, to według mnie działa zdecydowanie lepiej niż do tej pory. Może jest alkoholiczką? Oni lepiej działają po spożyciu, gładziej i elastyczniej. Dopóki nie przeszarżują z trunkiem, rzecz jasna.

Ulubione podkolanówki przedarły się znowu na palcach a ponieważ mają teraz swój czas zdobyłam się na zacerowanie ich. Wczoraj miałam w domu  ciepło kominka ale nie przeszkadza mi ono w noszeniu podkolanówek. Przeciwnie, sprawia dodatkowy komfort. Z szafy przywędrowały też do mych ud sztruksy o kroju bryczesów. Nic to, że rzyć mam w nich pękatszą w udach, odpowiada mi struktura materiału i rudy kolor, reszta się nie liczy.

Pan Gryzoń montuje w tej chwili urządzenie zmiękczające wodę użytkową. Po obradach, wszystkich za i przeciw, postanowiliśmy wyłożyć na to ustrojstwo kasę. Poza mną, bowiem, nikt nie zmaga się z kamieniem na armaturze, wannie, kabinie prysznicowej, kiblach itd. Tylko ja wdychałam trujące opary "magicznych" środków, których magię działania musiałam zawsze poprzeć szorowaniem ostrą myjką. Głosowałam więc gorliwie za przedstawiając niezbite i niezbywalne korzyści płynące z kranu miękką wodą. A wodę mamy studzienną i twardą jak granitowe okrąglaki z Dunajca. W szwabskiej skali powyżej 26 stopni cokolwiek by to nie znaczyło. Poza osadem w sprzętach agd mam także pewność w posiadaniu takiegoż we własnym organizmie. Kości się mi nie łamią mimo unikania mleka jak ognia - to fakt. Ale przemieszczanie się piaseczku cienkimi moczowodami to już niezbyt przyjemny fakt. A po żurawinie mam zgagę, też fakt. Zapijam więc zaparzonym siemieniem lnianym, co lubię.  No nic, póki co nawet przepuszczona przez filtr dzbankowy woda zostawiała gruby osad gdzie się dało. Teraz zobaczymy, mam nadzieję, pienistą miękkość kranową :)

Odnośnie działania dostępnych na rynku środków zwalczających osad z kamienia mam własne zdanie. Poparłam doświadczeniem przywożąc przed laty amerykański specyfik o pięknej nazwie Comet, którego użycie polegało faktycznie tylko na spryskaniu i spłukaniu powierzchni brudnej i potem wystarczyło tylko wytrzeć do sucha by osad z mydła i kamienia zniknął. Porównując składy polskich preparatów gdzie roi się od anionów, kwasów i innych chemikaliów rzetelnie wymienionych na opakowaniu, ze składem Comety, doszłam do wniosku, że Amerykanie są w posiadaniu wyjątkowo żrącego kwasku cytrynowego albowiem to on jest głównym składnikiem kometki (reszta chroniona patentem i nie wymieniana na etykiecie). Hmm, cóż pewnie go mają ze strefy 51, stąd i nazwa ;P I z pewnością amerykański środek miał w sobie coś obcego, bo przy użyciu nie zatykały mnie wdychane opary :D

Świeci jaskrawe słońce i w tym momencie temperatura na zewnątrz urosła z 5 do 8 stopni. W ogródku tkiwą mi się uschnięte badyle, ale po 2 tygodniach deszczu nie chce mi się robić z siebie błotnej babki. Może liczę na śnieg? Że spadnie i przykryje to wszystko. Idę robić polędwiczki w sosie pieczarkowym. Z pęczakiem i buraczkami - poezja dla mnie. Z ziemniakami- proza dla dzieci.

Teatr nas dostrzegł. To znaczy naszą miejscowość. Spektakle nagle zalały nasz MOK. Tak od ubiegłego sezonu. Wyczaili, że na prowincji ludziska też złaknieni czegoś więcej poza ogłupiającą telewizją. Na Bartku Topie, nowotarżaninie z urodzenia, były tłumy we wakacje - bilety poszły  w ciągu kilku pierwszych dni, sprawdzałam, bo tez chciałam iść pooglądać na żywo kuzyna mojego szkolnego kolegi. Nie udało się. Za to małżonek zagrał i wygrał bezpłatne wejściówki na "Symulacje" do Zakopanego końcem sierpnia. Teraz lecą u nas - oboje bawiliśmy się świetnie na tym spektaklu a Pana Gryzonia to nawet podskoczyło w pewnym momencie mimo, że fabuła raczej nie z horroru ;)

Miłego :)


czwartek, 19 września 2013

Na św Marcina idzie zima.

Nie wiem która część polskiego narodu jest odpowiedzialna za to przysłowie ale mniemam, że to nie my, górale, bo "u nos panie, to dziesięć miesięcy zimy a potem to już samo lato". Ot, jak nie było wiosny tylko końcem kwietnia zrobiło się lato, tak i teraz nie ma jesieni tylko wskoczyliśmy w zimę. Wczoraj Tatry wyglądały przecudnie w swej jaskrawobiałej odsłonie. Dziś już się schowały ponownie za zwaliste chmurzyska, które znowu dosypują śniegu. Kiedy wychodzę na zewnątrz czuję zapach świeżego śniegu w powietrzu, taki lodowy posmak w ustach zostawia, charakterystyczny. Oczywiście trzeba wyciągnąć cieplejsze kurtki i bluzy z polaru, bo zwykłe wiatróweczki nie dają już rady. Najmłodszy domaga się rękawiczek. I słusznie. W sumie to żadna nowość w porównaniu do lipcowego powrotu z Chorwacji 2 lata temu kiedy o 5.30 rano chłopina idący do kościoła miał na sobie poza solidną odzieżą także czapkę i rękawiczki - a mówią, że okolice 2 lipca to środek lata :D:D:D Taaa, dokładnie pamiętam też 4 lipca 89 roku kiedy spadł śnieg w Tatrach. Widziałam naocznie z okien zakopiańskiej porodówki. Koniec końców było przywyknąć, że po lato jeździ się gdzieś dalej na południe ;)


- Mamo, a będą mi robić kanalizację.
- ???
- No tak jak Puchatemu robili.
Facet w poczekalni o mało nie udławił się własną szczęką i to bynajmniej nie sztuczną.
- Nie synu, nie będziesz miał leczenia kanałowego. Pani doktor jeszcze nie zmieniła branży.


Pan Gryzoń został urobiony na okoliczność tytułowego świętego. Znaczy się wyjazd organizuję, kolejny. Żeby nie było zimno, to polecimy na Maltę. A co! Komu jak komu ale nam, którzy mają przez 10 miesięcy zimę, należy się! Obliczyłam wstępnie koszty i z kalkulacji wyszło mi, że taniej będzie jednak samochodem. No bo my zupełnie nie wg polityki kraju, ani firm przewozowo- turystycznych, bo piątka hokejowa w składzie. Ciekawie, spontanicznie i w gorącej atmosferze przyjdzie nam obchodzić święto narodowe. Atrakcje będą, bo akurat wtedy przypada lokalne święto - oj będzie się działo! Już oblizuję się na samą myśl o smakowitych kąskach serwowanych tylko z racji tego święta. A ponieważ sezon nie jest wyjazdowy ominą nas tłumy wakacyjnych turystów, co szczególnie mi się podoba :) to lecę ogarniać resztę logistyki, pa :)

wtorek, 17 września 2013

Słony świat.

Ponieważ miniony weekend spędziliśmy na bardzo udanej imprezie firmowej w podziemiach wielickiej kopalni soli, przypomniało mi się, że rok temu byliśmy w zupełnie rożnej od rodzimej kopalni soli w Bawarii i postanowiłam odświeżyć wspomnienia. Niestety nie poprę swej opowieści wieloma zdjęciami, ponieważ w kopalni soli w Brechtesgaden nie wolno było robić zdjęć ani filmować. Zdjęć nie przywiozłam też z Wieliczki, ponieważ zabrałam sprzęt bez sprawdzenia i... w aparacie nie było karty :D Nie poczytuję tego za wielką stratę, bo kopalnię odwiedziłam kilka razy i zdążyłam obfotografować to co chciałam nabywając płatne pozwolenie :)

Brechtesgaden jest położone w Górnej Bawarii i znane jest nie tylko z kopalni soli ale też z kwatery Hitlera Beghof, z której obecnie pozostały ruiny. Wejście do kopalni położone jest u stóp góry, więc jak się domyślacie odkryte pierwsze złoża soli znajdowały się w naturalnych jaskiniach, które człowiek zaczął poszerzać w miarę eksploatacji. W Wieliczce złoża solne prawdopodobnie ujawniły się poprzez solanki czyli słone źródła powierzchniowe. Zarówno polskie jak niemieckie złoża ukształtowane zostały podczas wypiętrzenia alpejskiego a historia uzyskiwania soli w Wieliczce sięga neolitu ok 3000 lat p.n.e. natomiast złoża niemieckie eksploatowano od 1102 r n.e., więc krócej.

Wejście główne do kopalni.

Podczas zwiedzania byliśmy ubrani wszyscy w jednakowe kombinezony. I jest to jedyne zdjęcie zrobione w kopalnianej przebieralni. Wiadomo, że z narodem, który zwyczajowo ściska pośladki nie warto dyskutować "ordnung must sein" i kropka. Posłusznie wciągnęliśmy owe zaopatrzone w paski odblaskowe (coby ewentualnych uciekinierów ze szlaku turystycznego szybko namierzyć i przejąć) uniformy i po wejściu okrakiem na ławki wagoników (podobnych do tych, które hulają w bocheńskich podziemiach) ze świstem w uszach ruszyliśmy w głąb góry.


Saltzbergwerk pod słoną górą nadal wydobywa sól kamienną z tego złoża. Być może dlatego jest zakaz fotografowania ale podejrzewam, że może wynikać też z obawy przed kopiowaniem pomysłów mających na celu przyciągnięcie turysty. Urobek uzyskuje się obecnie w zupełnie inny sposób niż był on wydobywany w Wieliczce. Tutaj nikt nie kopie soli kamiennej ani kilofem ani nowoczesnymi sprzętami. W początkowej komorze trasy dla zwiedzających jest plastikowa makieta, która pokazuje, że drążone są odwierty pionowe, w które wpuszczane są rury tłoczące wodę do złoża. Sól jest wypłukiwana i jako solanka odpompowywana na powierzchnię gdzie ulega oczyszczeniu i ponownej krystalizacji w nieodległej warzelni. Jeden odwiert jest w ten sposób eksploatowany przez ok 70 lat a potem zasypywany. Na samym początku oczywiście używano kilofów i drewnianych szalunków wzdłuż chodników i szybów ale w porównaniu z wielicką i bocheńską kopalnią jest ich znikoma ilość i nie na tym polega atrakcyjność tego miejsca jeśli chodzi o zwiedzanie. Główną atrakcją muzealną stanowi olbrzymia pompa wykonana z miedzi. Ta imponująca konstrukcja o nazwie Reichenbachpumpe waży 14 ton i miała możliwość pompowania solanki na wysokość 356 m  co było ówczesnym cudem mechaniki. Pompy te ostatecznie zostały wyłączone w 1927 roku. Słone złoże rozciąga się pod dnem doliny  do  ok 1000m w głąb.  Roczny urobek to ok 850 000 m3. W kopalni panuje temperatura stała i niezależna od warunków meteo na zewnątrz : 12 st C, czyli zimniej niż w Wieliczce.
I cóż za cuda tam maja poza opowieściami historyczno-technicznymi? Ano mają :-) Mają prawdziwy show, który może zachwycić bo jest połączeniem gry świateł laserowych, muzyki i zabawy. I po zejściu do tejże części (nazwijmy ją rozrywkową w odróżnieniu do kilku początkowych komór o  funkcji edukacyjnej) zaczynamy się bawić jak dzieci zjeżdżając na pupach z drewnianych zjeżdżalni wśród kwików, pisków i migających świateł (jednym z nich jest błysk lampy robiącej pamiątkowe zdjęcia). Taka jazda, że hej!

Wszystkie zdjęcia poniższe są ściągnięte z sieci:
Płytkie jezioro pokonujemy w płaskodennej barce (podejrzewam, że na szynach ponieważ ani drgnęła gdy ładowało się nań ok 60 osób) skąpani w laserowych światłach, które są tak umiejętnie ustawione, ze raz mamy wrażenie lustrzanego odbicia sufitu w wodzie, potem nieodgadnionej głębi pod nami a potem znowuż widzimy je jako iluminacje godne stada świetlików w rożnych konfiguracjach. Wszystko to odbywa się przy dźwiękach muzyki klasycznej pięknie zestrojonej z pokazem.
Kiedy wyjeżdża się windą po ok 1,5 godzinnym zwiedzaniu jest się zdziwionym, ze na powierzchni nadal jest dzień. Akurat niezbyt pogodny się nam trafił - taki w sam raz do zwiedzania czegoś podziemnego.
Gdzieś w kierunku mgły i chmur powinna znajdować się dość wysoka góra Watzman czyli Wacek ;-) 


A nasz pobyt weekendowy w podziemnej komorze Jana Haluszki okraszony był dobrym jedzeniem podziemnej kuchni i akompaniamentem świetnego zespołu, którego solista tak zaśpiewał "Wonderful world", że miałam wrażenie, że jego skóra staje się coraz ciemniejsza! Wyjechaliśmy na powierzchnię o 2.30 zadowoleni :)




A za Gorcami to jeszcze lato mają... Piszę z zazdrością, bo od kilku dni podpalam sobie w kominku. Panna Pinezka natomiast przeobraziła się w rasową kotkę domową :)

poniedziałek, 9 września 2013

Czytanie.

Nieśmiałe są myśli śmiertelników i przewidywania nasze zawodne, bo śmiertelne ciało przygniata duszę i ziemski przybytek obciąża lotny umysł.
Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką, a któż wyśledzi to, co jest na niebie?Mdr 9, 13-18b

Alfabet Tischnera - Józef Tischner

"Kto postępuje sprawiedliwie, ten widzi siebie nie tylko swoimi własnymi oczami, ale także widzi siebie jak gdyby z zewnątrz, oczami drugiego człowieka. Postępować sprawiedliwie, to żyć w prawdzie. To umieć popatrzeć na siebie ze wszystkich stron: nie tylko od strony tego, co ja czuję, ale także od strony tego co drugi człowiek o mnie myśli, co drugi człowiek na mój temat czuje. Czasem ten człowiek mówi coś, co dla mnie jest może nieprzyjemne, może przykre, wydaje mi się może nawet, że jest nieprawdziwe. Ale w każdej takiej "nieprawdzie", w każdym takim słowie drugiego człowieka o mnie jest coś z prawdy. I dlatego ten postępuje sprawiedliwie, kto umie także z tej częściowej "nieprawdy, którą słyszy z zewnątrz, wydobyć naukę dla siebie" (Wiara ze słuchania, 37)


Czasami nauka  jest gorzka do przełknięcia, czasami niesie ze sobą przeogromny smutek związany z odsunięciem/utratą kogoś. Trudno wtedy nie zgorzknieć, nie stracić optymizmu i wiary w dalsze wysiłki. Trudno nie smucić się wspominając "dobre czasy". A jednak trzeba walczyć o to by wspomnienia nie były zdefiniowane tylko smutkiem i goryczą. Także wtedy kiedy okazuje się, że wysłało się z własnej skrzynki mailowej tylko kilkanaście wiadomości w tym roku.


Włamałam się do Wujka Emeryta bez większego trudu. Na szczęście skrytki na klucze pozostały te same od 40 lat. Umyłam mu okna, zmieniłam firany i zasłonki, nakarmiłam Pana Kracka, który w podzięce uciekł przez kominek na klatkę schodową. Wujek Emeryt wyjechał gdzieś "do ludzi" wykoncypowałam widząc otwartą szafkę ubraniową i wieszak rzucony na łóżko. Ponieważ brama wjazdowa na podwórko była zamknięta wywnioskowałam, ze ktoś go musiał gdzieś zabrać. Po pół godzinnej pracy w takt tykających zegarów i skrzypiących desek podłogowych, na które moja babcia nieodmiennie mówiła "foszty", Wujek zjawił się w towarzystwie szczekającego Pałosa = Głupka (on się na mnie w ogóle nie obraża, kiedy tak na niego wołam, tak powiada Wujek), co dopiero teraz mnie zastanowiło. Czy wyprawa do Ochotnicy, którą powziął  Wujek razem z kolegą odbyła się w towarzystwie Pałosa czy piesek pod nieobecność gospodarza uciekł za bramkę i czaił się w okolicy? Póki co pozostanie to dla mnie zagadką. Zostałam poczęstowana kiełbasą z Ochotnicy, napojona kawą i poinformowana, że dziadkowie mają nową płytę nagrobkową o co Wuj musiał stoczyć bój z siostrą czyli moją mamą. Obdarzona też misją do wykonania pojechałam na cmentarz gdzie ustawiłam sztuczne bukiety kwiatów, które Emeryt zakupił także w Ochotnicy ("A baby tam takie wyfarbowane chodzom, wyzdajane jako i w mieście! A godali, ze w tyj Ochotnicy to jakieś dziody, biedoki siedzą a tam i markety majom i chałupy paradne i w ogóle po całości się im polepsyło") którą wrócił po prostu oczarowany :)))

Pozdrawiam z tradycyjnie zimnego Podhala. Kilka dni temu przez mój ogródek przeleciał Dziadek Mróz czerniąc fasolkę (która właśnie zaczęła powtórnie kwitnąć) oraz spopielając będące w pełni kwitnienia dalie. Na szczęście kwitną nadal mieczyki, słoneczniki i kosmos, więc troszkę kolorów pozostało :)

A ziemski przybytek właśnie redukuję trzebiąc szafy bezlitośnie - może lotności umysłu nabędę większej? Kto wie... Kto wie...

wtorek, 3 września 2013

Czy tylko w Polsce mozna zakisić ogórki?

Pytam całkiem serio, bo wyczytuję w różnych miejscach blogowych, że ludziom z Polski często ogórków kiszonych brakuje  na obczyźnie.  Niektórzy wożą polskie ogórki za granicę i tam poddają procesowi kiszenia... Jakoś wierzyć mi się nie chce, że inne kraje świata nie prowadzą gruntowej uprawy ogórka. Wiedzę popieram stwierdzeniem Marty, która kisi kanadyjskie ogórki i wychodzą jej zupełnie polskie kiszone. To o co kaman z tym tematem????

Mam polarek na grzbiecie od tygodnia, bo w dzień tylko 13-17 st. W ogródku kwitną mi astry samosiejki i słoneczniki. Wyczuwam wzmożoną ochotę na dania treściwe u domowników, więc pora mi otworzyć sezon fasolki po bretońsku, bigosu, gulaszu i zawiesistych zup. Póki co nastawiłam rosół, bo jednego z domowników dopadł rotawirus i tak nim targał od 5.00 rano. Mentalnie szykuję się do przeniesienia mebli ogrodowych do garażu. Grafik się krystalizuje powoli a ja kończę druga książkę z biblioteki.




Gdzieś czytałam, że książka pełna powtórzeń cudzej twórczości. Owszem pojawiają się w niej zmodyfikowane sceny, które gdzieś tam, ktoś tam już napisał. Uświadomiło mi to fakt jak trudno stworzyć coś niepowtarzalnego a samą książkę czytało mi się szybko i dość ciekawie. Pokazanie dialogów wyjętych jakby żywcem z niektórych forów internetowych - bezcenne. Dodam, że wolę "Japoński wachlarz" od tej pozycji.



To moje pierwsze zderzenie z prozą Muller. Zderzenie, bo nie czyta się gładko i nie patrzy się na piękną stronę życia. Widzimy życie młodej dziewczyny w kraju Wampira z Bukaresztu gdzie dyktatura wkradała się do wszystkich dziedzin życia czy się tego chciało czy nie. Momentami hipnotyzujący styl narracji mieszający obrazy wiejskie z miejskimi. Świetnie oddana atmosfera beznadziei, bezsensu i niewoli.