piątek, 31 stycznia 2014

Zdrada stanu, metamorfoza, glamour.

Zacznę od końca. My name is Bond. Glamour Bond. Oglądamy Skyfall. Dzisiaj może zakończymy w wieczór trzeci :) Nigdy nie miałam parcia na tego typu filmy. Mogły być a równie dobrze mogłyby nie istnieć. Z wiekiem uświadomiłam sobie, że oglądam filmy różnorakie ale do kina chodzę by coś przeżyć, więc na Bondzie byłam tylko 1 raz. Żeby przeżyć Pierce'a Brosnana w jego pierwszej odsłonie agenta 007, no i przyznam, że przeżyłam głównie wpijając się w błękit jego ócz :D Bardzo mi nie pasował Craig na następcę ale już lubię patrzeć na jego coraz starszą twarz w Skyfall. Podobnie do Connery'ego zyskuje z upływem czasu :). Dlaczego oglądamy taki film przez 3 wieczory? Dlatego właśnie, że jest to taki film a nie TAKI.

Metamorfozą należy objąć obszar czas gimnazjalisty Puchatego. Postarał się, nie powiem. Przestał ścinać włosy, zaczął słuchać MUZYKI a nie muzyki (czyli cos stało się dla niego wyznacznikiem gustu). Z pulpetowatego chłopca zamienił się w postawnego młodzieńca. Ma świetne zadatki na oryginalnego człowieka, bo umie wytrwać przy swoich gustach a jednocześnie szanuje wybory innych a przyjaciół ma różnej aparycji i zainteresowań. Wczoraj zrobił masło orzechowe.

No i to jest zdrada stanu. Zdrada stanu Puchatego, może mi wybaczy, w końcu trochę mnie lubi ;)


To ona z NIM grała?!?! Pan Gryzoń, delikatnie mówiąc, nie uważa Agaty Buzek za materiał na zniewalającą postać kobiecą, a jednak Agata go zaskoczyła :D


Gdybym była fanką tej dyscypliny sportu (a nie jestem fanką, żadnej dyscypliny), to może nie przysnęłabym kilka razy. Trwałam jednak na posterunku dla Clinta. Podobał mi się tylko motyw relacji głównego bohatera z córką i wolałabym inne tło dla tej historii, ale woleć sobie mogę.


Bardzo Was przepraszam ale lubię francuskie komedie ;) Zdarzyło się nam wydawać różne dźwięki podczas projekcji, od kwiku do rżenia.


I tyle tych nowinek filmowych z ostatniego tygodnia :)

Plakaty filmweb.

wtorek, 28 stycznia 2014

Stara rura.

Macie wrażenie, że nie choruję? Ja też. Miałam takie wrażenie do ubiegłego piątku. Więcej niż wrażenie. Pewność miałam. Houdini w czwartek kropnął się do łóżka. Prosto po szkole. Niedobrze, pomyślałam. Czoło jakieś takie rozpalone lekko ale zeznał, że najbardziej to go głowa boli i że chce spać. Dostał tabletkę i zasnął. Ale w piątek coś o mięśniach i kościach przebąknął, więc profilaktycznie postawiłam mu banki. I słusznie. Za to samej sobie nijak postawić nie mogłam, wiec w piątek zignorowałam łupanie w głowie na rzecz jakiejś wykluwającej się migreny a na wieczorne dreszcze wzięłam polopirynę i położyłam się spać.

Leżę sobotę całą. I żle mi jak diabli.

Leżę niedzielę całą. I żle mi jak czarci z Belzebubem.

Dom się wali, moc truchleje. Pranie niewyprane, to co wyprane niepoukładane, półprodukty na obiady, półżywa w pościeli książki siły nie ma czytać nawet.

Leżę w poniedziałek i już mi się wydaje, że lepiej, że wstanę a tu bach, gorączka, żle bardzo koteczku, oj długo ty długo poleżysz w łóżeczku.

Dałam się więc zbadać pediatrze, bo jakie miałam wyjście skoro już do Houdiniego się fatygował. Ten okazał się być prawie już ozdrowiałym lecz z nakazem dochodzenia do zdrowia w domu. Mnie zaś samą zdiagnozowano podobne jak siedzący we mnie dr House z siostrą Jackie na zapalenie rury. No stara jest to i się zapalić mogła, tchawica jedna, psia krew. I żebym to ja gdzieś po polach latała! Nie, i nie. To wszystko wina tej zimy co jej nie było. jakieś idiotyczne temperatury to i się posiało bżdziągw jakiś i zarazów jak mrówków. I zamiast hartowania na nartach, na śniegu i mrozie to się człowiek dochrapał tchawicy. A zdrowy był tyle lat!

Ostatni antybiotyk przyjmowałam 9 lat temu. Dawki nie opuściłam, wszystko zażyłam, bo miałam anginę. I wcale nie zimą a w maju, bo tamten z kolei tez nienormalny jakiś był, po upałach śnieg.

No cóż. Podobno przeżyję. Podobno rokowania nie są najgorsze. W końcu widzicie, że piszę, więc jestem ;-)

Zdrowia dla Was :)

Edycja dla Pana Gryzonia:
Ponieważ Pan Gryzoń traktuje to moje pisanie dosłownie, to dzisiaj był rozżalony tą notką. Nie rozumie, ze nawet takie bajkopisarstwo jak prowadzenie bloga wymaga użycia pewnej dramaturgii, więc dla czytających dosłownie wyjaśniam:
- nie leżę samotnie porzucona w barłogu,
- nie zdycham z głodu ni pragnienia,
- w kuchni jest czyściej i schludniej niż wtedy gdy ja tam rządzę,
- pranie wywiesił,
- zakupy robi,
- okładzik na głowę przykłada,
- wczoraj nawet wyrwał mi łyżkę z ręki podczas mej heroicznej próby ugotowania sosu bolońskiego (stałam może 15 min przy tym garnku i wiele przecież nie robiłam a mokra jak ta ruda mysz) i nic tylko połóż się, połóż, powiesz mi co i jak to ugotuję. No i ugotował :)

Buziaczki Panie Mężu za opiekę :***

środa, 22 stycznia 2014

Pod Mocnym Aniołem.

Jeśli nie wiesz jak wygląda choroba alkoholowa, to się dowiesz. Jeśli przeżyłeś kiedyś traumę, to ją odświeżysz aż nazbyt intensywnie. Jeśli jesteś alkoholikiem, wyjdziesz z kina po drugiej scenie, bo pierwsza jest książkowym i klinicznym objawem choroby i wydaje ci się, że Ty też tak możesz:

"Są tacy, którzy mogą pić i są tacy, którzy nie mogą,  a nawet nie powinni pić"

"Znaczy ja kontroluję. Ja należę do tych, którzy mogą pić."





Cokolwiek by nie powiedziano o tym filmie jest dla mnie nieistotne. Mogę tylko zdjąć czapkę z głowy przed obsadą aktorską - tylu scen upokorzenia, upodlenia i odczłowieczenia nie ma w żadnym obejrzanym przeze mnie filmie o tej samej tematyce. Sceny dosadne, nie inaczej, bo przecież Smarzowski, sceny realne. Sceny, które wymagają absolutnej determinacji zawodowej i zaufania do reżysera. Czy są to sceny absurdalne, przekłamane czy naciągnięte? Nie.

Film, który zachwieje Polską? Owszem, zachwieje. Święte oburzenie, że my nie tacy, nie tacy są wszyscy Polacy. Owszem, nie wszyscy. Ale każdy z nas ma podobny potencjał by nakręcić takie kadry w swoim własnym filmie. Każdy. Dlatego świadomość tego potencjału tkwiącego w nas samych przeraża:

"Ja mogę pić, bo kontroluję picie"

Czas alkoholika nie jest linearny i to chciałem pokazać, powiedział reżyser o swoim filmie.

Myślę, że w porównaniu do np.: "Żółtego szalika" (scenariusz też autorstwa Pilcha), "Zostawić Las Vegas", "Tylko strach" czy "Ludzi normalnych" udało się mu to najlepiej.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Podobno...

... gdzieś tam pada śnieg w tej odległej Polszce. Podobno nawet temperatury poniżej zamarzania wody się trafiają. Podobno i starożytne zadymki z zamieciami przelatują. Ha, bardzo być może, póki co jeżdżę na rowerze i nie zamierzam tego porzucić.

Ot dzisiaj nowe rondko sobie obleciałam, to co jeszcze nazwy nie ma a mnie samej znacznie ułatwia skręt w lewo, jako że nie dysponując silnikiem mogę sobie tylko mocniej pocisnąć pedały, żeby wyjechać z głównej na podporządkowaną. I teraz to mogę robić bez obawy, że ktoś czterokołowy zbyt szybko się zbliży i mnie, skręcającą na lewym migaczu ręcznym, pier...pierwszeństwo swoje przypomni ;)

Bywały takie zimy, bywały. I wcale nie są dziwne i zaskakujące dla nas. Jednakże przynoszą klęskę finansową ludziom żyjącym z turystyki zimowej. Ulewa mnie nagła zbudziła tej nocy, ta sama, która roztopiła była skocznię wczorajszym wieczorem. No bo jak ma nie zbudzić to czego najmniej się w danym czasie spodziewamy? Ale zasnęłam upewniwszy się, że to nie dom nasz szumi pożarem trawiony (bo kiedyś miałam sen odwrotny).

Więc żeby zażyć zimy chłodu, zaróżowienia policzków i smarków z nosa, poszliśmy wczoraj na lodowisko. To kryte, bo to otwarte przeobrażało się w sadzawkę przy 10 stopniach powyżej normalnej, zimowej skali.  Zażywaliśmy tego wszystkiego przez godzinę całym stadem w tłumie innych spragnionych zimowych warunków.

A oprócz tego mieliśmy w sobotę imprezę a w niedzielny poranek mszę świętą z jasełkami, więc z braku snu zrezygnowaliśmy z wieczornego kina na rzecz befsztyka tatarskiego w rodzinnym towarzystwie. Kino dzisiaj, i jak nas ostrzegali znajomi, to nie jest komedia. Wiemy, wiemy. Nawet nastrój wczoraj odpowiednio sobie podkręciliśmy oglądając to:



Niektórzy bowiem wódkę muszą poprawiać narkotykiem. Póki co polecam, bo o tych innych obejrzanych ostatnio, nie mam kiedy pisać.

Miłego poniedziałku :)

piątek, 17 stycznia 2014

Premiera.

Stary Fredro ale jary! Komedia "Gwałtu, co się dzieje" w wykonaniu Teatru Plejada spowodował silne bóle mięśni twarzy grożące zakwasami :) W czasie wakacji obejrzeliśmy "Symulacje" i to wszystko blisko domu, bo obydwa spektakle odbyły się w Zakopanem. Obsada rewelacyjna, aktorzy dają z siebie wszystko a specyficzna sala widowiskowa w  Technikum Tkactwa Artystycznego, które już nie istnieje od 2008 r, robi fajny nastrój. Plejada gra teraz oba przedstawienia w Krakowie, polecam serdecznie :)

Na bankiecie z okazji premiery nie pozostaliśmy zbyt długo, bo sztuka dość długa a dzieci w domu szaleją i myślą, że my o tym nie wiemy ;) Wróciliśmy o 23.00, niby cicho, niby wszyscy w łóżkach, ale dało się wyczuć wiatr spowodowany ucieczką bosonogich oficjalnie śpiących od 22.00 synów :D


Premiera sprzed lat mi się przypomniała i to tak żywo, że po prostu musiałam, musiałam wypożyczyć z biblioteki książkę!



Po raz pierwszy z książką Wiesława Myśliwskiego spotkałam się upalnym latem 1984 roku. "Kamień na kamieniu" ukazywał się w "Gromadzie", którą prenumerowali moi dziadkowie. Do sierpnia ukazało się pół tej książki na gazetowym papierze koszmarnej jakości. Wujek, wtenczas jeszcze Wieśniak, skrupulatnie wycinał każdy odcinek, zszywał i składał po kolei. A ja przeczytawszy wszystkie dostępne odcinki musiałam czekać następne pół roku, żeby książka została skompletowana. Groza nad gronkowski dom osiadła, kiedy okazało się, że jeden numer "Gromady" został ukradziony spomiędzy sztachetek płotu, gdzie go listonosz zawsze zostawiał! Wujek obleciał pół wsi i od kolegi wyrwał  brakujący numer tuż nim kolega wyłożył nim swoje gumofilce :D

Pod choinkę zażyczyłam sobie "Ostatnie rozdanie" gdzie znowu pojawia się Mateja. Byłam grzeczna to sobie aktualnie czytam o grze w pokera i nie tylko. Niesamowity żal mnie chwycił w połowie czytania, że mi się ta ogromna przyjemność w świecie tak pięknie opisywanym kończy, więc dokupiłam "Traktat o łuskaniu fasoli", co chwilowo oderwało mnie od kart a przeniosło nad Rudkę w towarzystwo pewnego saksofonisty i jego tajemnego gościa. Niestety "Ostatnie rozdanie" mam na ukończeniu mimo tego wybiegu :[



Poszłam dzisiaj do biblioteki i nie mogłam się opanować, oprzeć czy sprzeciwić sfatygowanemu egzemplarzowi (pan bibliotekarz nawet poszukiwał mniej "wyżytego" lecz bezskutecznie) "Kamienia". Na osłodę dobrałam "Nagi sad" i "Pałac" i już zaczynam się martwić co potem będzie? Pan Wiesław pisze tak rzadko! Ja czytam za szybko! No nic, Pilchem panikę przed pustką zapchałam". Może coś jeszcze wyłuskam, może ktoś odda "Pod Mocnym Aniołem" nim bibliotekę mi zamkną z powodu remontu?

Albo pójdziemy dzisiaj do kina, bo już to grają a potem się przeczyta?

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Historia pewnego zdjęcia (jednego).

Zaglądając tu i tam w wirtualnym świecie rozmnożonym doznałam nagle ataku ze strony pewnego zdjęcia. Właściwie, to nie atak był a raczej natręctwo, którego pozbyć nie mogłam się inaczej jak wyjaśniając sprawę z pewną przemiłą właścicielką tego oto bloga. A wszystkiemu winne było zdjęcie numer 6!

Jezioro Królewskie w Alpach (Konigsee) widziałam tylko raz w życiu przez pół dnia, jesienią 2012 a jednak to jego bezpośrednie okolice dręczyły moją pamięć kilka dni, nim poprosiłam Obieżyświatkę o wyjaśnienie swoich wątpliwości.




Idąc z parkingu w stronę jedynie właściwą, czyli podążając za naszym przewodnikiem zrobiłam to zdjęcie na zasadzie fascynacji analogią. W ogóle człowieka wydają się otaczać i osaczać "ogie" oraz "izmy". Analogicznie do tatrzańskiego (czyli naszego, pomyślałam dumnie) widzicie państwo śpiąca Hexe czyli czarownicę. Widzą Państwo? Tam po prawej, widzicie, jest głowa i cyc strzelisty, jest.



W samym Konigsee raczej niewiele ludzi. Dzień był pochmurny, niskie mgły chyba odstraszały większość turystów, bo faktycznie w porównaniu do zameczku Szalonego Ludwiczka jakby pustawo było. A może to dlatego, że byliśmy tam już raczej późniejszym popołudniem? Nieważne. Idziemy tam gdzie pokazuje pani w czerwonym polarze.



Na przystań. Z takiego "garażu" wypłynęła taka łódeczka:



Jednostka niezatapialna oczywiście, z napędem elektrycznym (naturlich, ja wohl, bo Alpy dookoła, świstaki, niedźwiedzie, kozice, dwugłowe orły czarne znad Austrii itd, naturlich) pięknym kursem,analogicznie do zamierzchłych kursów po Morskim Oku, których ma pamięć nie ma prawa pamiętać, płyniemy sobie a to patrząc w toń Królewskiego,a to słuchając rogu Wojskiego (w którego wcielił się tymczasowo starszy majtek Hans Kloss) i jego echa. płyniemy do pierwszego przystanku.


A po drodze, to się jeszcze niewykluta Maczuga Herkulesa (analogia!) pojawia


albo zalążek schroniska w Pięciu Stawach Polskich


a to przystań bynajmniej nie końcowa. To wysiadamy jak owce z kierdla i podążamy za panem przewodnikiem dalej już lądem suchym i stabilnym.


Są stragany. I są ciupagi :) Rzetelne, nie takie z Krynicy Morskiej z pozdrowieniami z Zakopanego, tylko z metalowymi metkami zaznaczającymi otwarcie, jawnie i niezbicie przynależność do regionu. Ordnung i bez dyskusji turysto! Bardzo mi się to podoba :)


Analogie do tatrzańskich grani pogłębiają się zgodnie z wywodem geologicznym pana przewodnika. Wszystko się zgadza. To samo wypiętrzenie, to samo zgranicenie wzbogacone o wapienie.


Kolor wody ten sam, bo i jeziora polodowcowe z podobnej epoki. Czujemy się jak w domu czego nie można powiedzieć o reszcie uczestników, bo oszołomieni bogactwem otoczenia, wszechogarniającym pięknem wydają się być tym wszystkim otumanieni do tego stopnia, że połowy szczegółów nie wychwytują pewnie. No tak to z powodu braku odpowiedniej analogii ;-)


A my doczekaliśmy się Pana Starszego z kuflami, którego nad Morskim Okiem nie uświadczysz, bo sam musisz człowieku swoje odstać i nie ma to tamto. Złocisty napój pity na odpowiedniej wysokości szybko przenika swoimi leczniczymi właściwościami (tak twierdzą wszyscy Bawarczycy i jakże słusznie!) znacznie lepiej niż na nizinach.


No i jakże uwolnić się od analogii skoro knajpa pod Mięguszowieckimi stoi jak byk! Nawet kierunki geograficzne z grubsza się zgadzają.


I kurcze blade, jednego nam tylko w tych Tatrach brakuje! Takiego kościółka z pękatymi wieżyczkami jak St. Bartholoma. Ale pękate mogli mieć tylko ci, którzy kupcami byli i solą handlowali w zamierzchłych czasach. A u nas w zamierzchłych czasach to na kupców niejaki Janosik napadał i pękate się nam nie należą.



Śpiący rycerz odwrotnie do śpiącej jędzy, lepiej wygląda oglądany od strony Krakowa niż dajmy na to z Liptowskiego Mikulasza, bo go stamtąd w ogóle nie dojrzycie.


Prawda, że lepiej widać i nos, i cyc z silikonu i nieprzyzwoicie krótką spódniczkę.Stara Hexe dobrze się trzyma :)

Nie wiem czy to nie zza tego kościółka Obieżyświatka swoje zdjęcie ustrzeliła ale to już byłby szczyt szczytów jakby się to prawdą okazało :D Zdjęcie w przelocie, we mgłach i deszczu strugach, i pośpiesznym oddalaniu się do miejsca noclegu w Ettal, więc wychodzi, że bezwiednie  byłam w okolicach zwiedzanych przez Obiezyświatkę. Jedno Wam tylko jeszcze napiszę. Tam jest po prostu przepięknie :)))

niedziela, 5 stycznia 2014

Trzej królowie.

Pielgrzymka zaczyna się zawsze z wieczornym zabłyśnięciem gwiazdy. Gwiazdy mnożą się i aktorzą, ojciec z matką częstokroć wyzuci z emocji i sił karmią się światłem tych gwiazd na dobranoc. Przynajmniej mają taką ochotę, zamiar czy chęć, nierzadko nadzieję. Ponieważ gwiazda świeci na ścianie salonu, jest całkiem pokaźna i  jasna i jakby magnetyczna. Biały karzeł? No zgadza się. Mizerna, płaska lecz nie cicha przyciąga pielgrzymki królów nieodmiennie od lat, choć kiedyś była bardziej czerwonym olbrzymem grożącym wybuchem energii kineskopowej i pogrążeniu wszechrzeczy w czarnej dziurze niewiadomości ze świata. Tego świata.

No więc siedzimy, my rodzice, w czerni kosmicznej próżni salonu, który tylko tak się nazywa, bo gabarytowo wygląda pewnie jak sławojka, któregoś późniejszego króla polskiego z kominkiem w rogu. Siedzimy w ciągłym napięciu, które spowodowane jest oczekiwaniem na pierwsze pielgrzymki. Piesze.

Właściwie nie ma prologu, bo jakżeż nazwać prologiem najazd trójki kosmitów na nasze dwuosobowe małżeństwo w otchłani galaktycznego niebytu potrójnego big-bangu czy jak tam było?

AKT I
Scena I i jedyna w swoim rodzaju.

Kurtyna w postaci drzwi z samodziałowo wykonanymi witrażami rodem ze Stumilowego Lasu, otwiera się z trzaskiem i wpada, w bezpośrednie sąsiedztwo gwiazdy, Król Pierwszy.

- Pić mi się chce - obwieszcza bez należnego skłonu po czym wędruje, wykręcając głowę w tył jak laleczka Chucky, przez przestrzeń wychodka.
- Pamiętaj, że myłeś zęby! Ojcowie i matki zaopatrują należną wiedzą powtórzonego tysiąckroć prawa Króla Pierwszego (tu słychać siorbanie i wcale nie wydaje go Agata Kulesza czekająca na efekt operacji swojego mafijnego męża)
Przemarsz powrotną karawaną ospałych wielbłądów Pierwszy Król ćwiczy udawane pokłony dziękczynne i wykręca szyję w odwrotnym kierunku do wskazówek zegara. (Słychać trzask kurtyny).

AKT II
Scena II spływająca na widza po krótkim antrakcie.

Kurtyna skrzypiąc do niedawna, uchyla się na szerokość oka. Drugi Król bada swym naturalnym przyrządem optycznym bezkres  pierdylionów jednostek sześciennych  i postanawia otworzyć kurtynę gwiezdną szerzej.

- Siku mi się chce - brak skłonu i drugi pielgrzym powtarza procedurę Pierwszego Króla z tą różnicą, że porusza się jakby gęstość przestrzeni nagle osiągnęła najwyższe możliwe wartości.
(Po setkach miliardów lat świetnych dla Króla Drugiego następuje opróżnienie naturalnego woreczka na mocz, nad którym przejął kontrolę w wieku lat dwóch - tu następuje zachwyt rodzicielski na wspomnienie tego wielkiego kroku wyprodukowanego egzemplarza trzeciego, który bardzo długi czas okazywał się być bliski doskonałości, a z biegiem lat, biegiem dni wykazuje rysy i pęknięcia charakteru, nie żeby lał w gacie, bynajmniej nie o takie przecieki chodzi.)
Droga powrotna karawany ciągnie się do końca drugiego odcinka Krew z krwi, kiedy brakuje nam już krwi do zalewania się nią.

AKT III
Scena efektów specjalnych.

(Najpierw widza dobiega grzmot podniebny zakończony górnym trzaskiem. Kiedy widz ogarnął już rozchybotane a nagłe emocje, uszy jego razi tętent parzystokopytnego Prototypu czyli Króla Trzeciego, który jak wódz Attyla spada nam po tej galopadzie na głowę zgrabnie prawie że wyrywając kurtynę z zawiasów.)

- Yerba mi się skończyła- oznajmia tonem żądającego natychmiastowej obsługi naziemnej. Milczeniem mijamy tę frazę. - Chceeeeecieeee heeerbaaatęęę? - Drze się z kuchni oddalonej o kolejne sryliardy parseków od centrum galaktyki.
- Nie - syczymy jak uchodzące powietrze z łuz i luków powietrznych naszej klateczki Faradaya zwanej dalej salonem. Bo właśnie nadchodzi godzina udania się do stanu bezsensownie krótkiej hibernacji a my nadal nie wiemy czy Kulesza zastrzeli w końcu kogoś czy nie tą pukawką znalezioną w schowku nieżyjącego męża.
(Tu słychać szum gotującej się wody w metalicznym naczyniu ogrzewanym siła wściekłych elektronów z których część pochodzi na pewno z mocno powstrzymywanej w ryzach energii kinetycznej rodziców starających się nie wybuchnąć przed niewyjaśniającym się niezakończeniem odcinka. Energia niewybuchu przenosi się do czajnika za sprawą zagięcia czasowego, w którym znajdują się widzowie, podobno czyiś rodzice. Ale kogo, tego nie wie nawet Rutkowski.)


Epilogu także nie ma ponieważ e=mc2 i pielgrzymka potrafi krążyć wokół świecącej gwiazdy niczym komety widoczne przez przyrząd Hubble'a w amplitudach przywodzących rodzicieli do skraju czarnej dziury rozpaczy i rozstroju nerwowego częściej lub rzadziej. Energię Trzej Królowie czerpią ze wszystkich dostępnych źródeł, nawet wprost z cukiernicy.

Za to może być dogrywka z kapsuły hibernacji. Godzina 2:30 czasu ziemskiego GMT +1, pozycja kapsuły pozioma, luki szczelnie zamknięte, te wzrokowe szczególnie mocno. Ciszę wszechświata zakłócać zaczyna lekkie tupanie. Cisza. Lekkie skrobanie po zewnętrznej stronie hibernatora. Cisza, udawany bezruch podczas gdy główny komputer już włączył był wszystkie potrzebne lampki na pozycję ON. Miękka łapa na mojej twarzy. Futrzasty kosmita o zielonych oczach mówi "miau"- co znaczy "miał ale już nie mam". Oczywiście rozumiem wszystkie języki wszechświata i galaktyk zrzeszonych lub nie, więc nakręcona wewnętrznym sterowaniem wędruję do miski z karmą w celu dosypania tejże.
"Cholera jasna, jaki ze mnie konstruktor Trurl, skoro nawet dozownika karmy nie zbudowałam!?"

Po czym wymuszam zamknięcie systemu i spokojnie hibernuję się do rana :)))

Dobranoc :)

PS
A może tak wszyscy poszlibyśmy z pielgrzymką do kogoś? W zasadzie mamy komplet;  Herod i Śmierć (to my rodzice nierozłączni), Houdini -Diabeł, Kołek - Aniołek a Puchaty - Turoń (długą grzywę już ma :D) I podobno jest taka pielgrzymka w ziemskiej naturze nazwana kolędą.
(Tu następuję śpiew "Przybieżeli do Betlejem w pięcioro!")