sobota, 30 marca 2013

Wielka Noc.

Niech ta Wielka Noc będzie dla Was czasem dobrym, pełnym radości, bliskości i rodzinnych spotkań.

 
Obok babeczki pierniczki bożonarodzeniowe a koło jajka paczka nietkniętych opłatków - pierniczki zakamuflowałam sama a opłatki zapodziały się w witrynce i dopiero przy układaniu wiosennych dekoracji odnalazły. Pasują do aury ;) tylko choinki nie ubraliśmy pisankami.
 
Ale do wiosny już niedaleko :)))
 
 
 


niedziela, 24 marca 2013

Jakie jaja!


I to jakie :-) Wyklejane, malowane, ozdabiane na ponad sto sposobów a wszystkie powstały w naszym mieście w podstawówce, do której chodzą nasi synowie.

Wczoraj nastąpiło otwarcie wystawy owych wielkanocnych pisanek w Muzeum Archidiecezjalnym w Krakowie. 


Poniższe jajko jest wytworem Kołka przy mojej pomocy i podpowiedzi został użyty stary kalendarz, jedna kartka wielkanocna z zeszłego roku oraz pierze z kurczaczka, który zbyt wcześnie się wykluł ;)






Wystawę otworzył kardynał Stanisław Dziwisz. Pisanki można oglądać do 14 kwietnia 2013 w siedzibie Muzeum przy ulicy Kanoniczej 19.

Przed otwarciem wystawy zdążyliśmy zwiedzić ekspozycje muzealne związane z życiem Karola Wojtyły, który swego czasu tam mieszkał. Było to zwiedzanie raczej w szybkim tempie ponieważ samych dzieci było 105 a do tego opiekunowie oraz ci, którzy dotarli tu własnym transportem (szkoła zorganizowała dojazd 3 autokarami)


 
 Tutaj kajak, a w drugiej gablotce narty, termos, krzesełko turystyczne a w pomieszczeniu obok także autentyczny pokój ówczesnego kardynała Wojtyły.


W zbiorach znajdują się  także przedmioty, które używał już jako papież Jan Paweł II, oraz te którymi go obdarowano.



Mnie się najbardziej podobała maszyna do pisania :-)

Potem uczestnicy udali się do siedziby kurii by na własne oczy przekonać się skąd JP II przemawiał do młodzieży, która gromadziła się każdorazowo podczas jego pobytu w tym miejscu.


A tu juz kilka fotek wścibskiej reporterki, która zaglądał w każde otwarte drzwi.





Jak widać, na ścianie ciągle  poprzednik Franciszka, ale zapewne już zamówienie na aktualny portret zostało złożone.



W tej kaplicy  1 listopada 1946 roku kardynał Adam Stefan Sapieha wyświęcił Karola Wojtyłę na księdza.

W Krakowie pogoda słoneczna lecz wietrzna.Śniegu mniej niż u nas ale za to przeraźliwe zimno przeciągów. Na chwilę weszliśmy do Kościoła Mariackiego by potem zagłębić się w podziemne muzeum pod płytą Rynku Głównego.







czwartek, 21 marca 2013

Blip, ćwierk, chrząk, kwik, miauuuuu.

Jest taki blog, na który wpadłam wędrując od Sasa do lasa i błąkając się w linkach powiązanych. O tym blogu mam nadmienić jeśli chcę wziąć udział w konkursie.
Niestety nie zrobię tego tylko dlatego, ze mam chętkę na wygraną.
Niestety.
Ten blog mnie po prostu wciągnął i podzielę się z Wami, bo czytanie go sprawia mi radość, a moja radość niech będzie i Waszą radością :-)

http://nawsiwjaponii.blogspot.jp/p/blog-page.html



A teraz idę pomuczeć o tym na twarzaku, muu, muuu, bo to też jest warunek.




PS. Najbardziej zależy mi na KitKacie o smaku zielonej herbaty.


Mrrraaauu.

środa, 20 marca 2013

To Musierowicz żyje?!

Z najstarszym, Puchatym, nawiązaliśmy kontakt słowny na bazie ostatnio czytanej lektury.
- To dziwna książka jest. Opinia Puchatego po zapytaniu o odbiór.
- Dlaczego?
- Ta Gienia to jakaś nieprawdziwa jest... Nie ma takich dzieci.
- Jakich?
- Takie co się do domu na obiadek wpychają.
- Są.
- Chyba sobie żartujesz! Przecież ani ja ani Kołek czy Houdini nie chodzimy po obcych domach za rosołkiem.
- Wy nie, ale Gienia nie miała takiego domu jak wy macie.
- No fakt, ta jej mama w ogóle miała ją w nosie.
- No to dziecko szukało kontaktu z ludźmi, proste nie? Zresztą do nas też się władował kiedyś sześcioletni człowieczek. I tu nastąpiło streszczenie:

- Som usy? Zapytał chłopczyna z bujną czupryna i brudnymi kolanami pewnego upalnego lata gdy otwarłam drzwi na jego pukanie.
- Co???
- No usy cy som?
- Jakie uszy?
- No ten twój brat. Usy.
Aaaaaaaaaa! Olśniło mnie, bo brat mój szanowny jest faktycznie posiadaczem pokaźnych i lekko odstających uszu :)
- Nie ma go. Pojechał z kumplem nad rzekę.
- Rowerem? Chłopczyna posmętniał znacznie.
- No.
- Eee, to ja się tu sam bez Usów pobawię! I zgrabnie wymijając mnie dopadł małego pokoju, walnął na kolana i spod łóżka wyciągnął pudełko z matchboxami brata. Skąd on o tym wiedział? się zdumiałam, a że z osłupienia wyjść nie mogłam, to drzwi zamknęłam.
- A ty jak masz na imię?
- Tomeczek.
- Posłuchaj, czy twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś?
- Moich rodziców nie ma.

Potem okazało się, że ojciec Tomeczka lata po całym osiedlu z rozwianym włosem i obłędem w oczach zalanych obfitym potem twierdząc, że mu wampir z czarnej wołgi synka uprowadził.  Potem od brata dowiedziałam się, że Tomeczek był przez niego obwożony na rowerze dookoła osiedla i dlatego tak pałał miłością do Usów.  Pacholę jeszcze kilkakrotnie wpadało do nas pobawić się samopas skarbami mojego brata ale ponieważ po pierwszym incydencie poznaliśmy jego rodziców, to odbywało się już bez palpitacji sercowych i nerwowych.

- O rety, to są takie dzieci jednak!
- Ano są, a pani Musierowicz nadal ciągnie swoje opowieści.
- To ona jeszcze żyje???!!!
- Oczywiście, nawet w zeszłym roku wydała kolejna książkę z tej serii.
- A ty ile przeczytałaś jej książek?
- Do Noelki.
- Podobały ci się?
- Wtedy bardzo :)


Stasiuk odsyła mnie w lata niezbyt odległe, w krainę mi znaną. Co prawda obejrzaną babskimi oczami ale w podobnym w klimacie. U Stasiuka, jak zawsze,  bardzo podoba mi się  męska enigmatyczność wypowiedzi odnoszących się do przeżyć wewnętrznych. Krótko i na temat, bez pitu-pitu ozdobników i filozofii.




Połknięta w dwie godziny. I po co było się tak spieszyć?! Przedmioty przenoszące ładunek emocjonalny z postaci na postać, wędrówka w czasie i przestrzeni za pomocą krótkich a pełnych treści zdań skończyła się zbyt szybko, ale tej pozycji nie da się czytać wolniej! Ona wciąga i pogania, dopinguje, zwiększa tempo układając w głowie obraz pewnej rodziny. Mojej? Twojej? Jego lub jej. Łozińskiego czytałam po raz pierwszy i bardzo polecam.



Krótkie aczkolwiek zadziwiające. Zadziwiające rozpiętości pomiędzy ludzkimi jednostkami. Reportaże podzielone na trzy tematy. "Sól ziemi" o ludziach, których nie sposób nie zauważyć tak bowiem odcinają się swoją dziwnością od reszty społeczeństwa. Druga część "Nasi bracia mniejsi" opowiada o tych, którzy tworzą azyle i opieki czy to dla ludzi czy dla zwierząt. "Szamani", to reportaże dotyczące nieuchwytnej materii, którą niektórzy zdają się jednak dotknąć lub usilnie próbują.

Jutro idę po coś nowego, a Musierowicz nadal żyje :)

piątek, 15 marca 2013

-podobny.

Pamiętacie czekoladopodobne wyroby obrzydliwie lepiące się jakimś tłuszczem łojowym do podniebienia? Pamiętacie ten ich kakaowo podobny smak z cukrowo podobną glukozą? Brrrr, mnie do dzisiaj trzęsie z obrzydzenia na samo wspomnienie. Wszystkie dostępne wówczas wyroby czekoladopodobne oddawałam bratu, wolałam łyżkę cukru prosto z cukiernicy wykraść niż jeść to paskudztwo. On wszystko wsuwał, wymiatał, pochłaniał. Jego kubki smakowe, o pięć lat młodsze, nie bardzo pamiętały smak opakowanej w błękitny papierek czekolady mlecznej Wawel.

Czasy pełne były produktów zastępczych i pojawiający się wówczas maluch 126p nie wzbudzał żadnych podejrzeń. Miał silnik- miał, cztery koła też, jeździł do przodu, tyłu i skręcał, toż to  cud techniki dostaliśmy na rynek a nie blaszaną zabawkę dla dorosłych (w co akurat moje dzieci nie bardzo umiały wierzyć widząc po raz pierwszy malucha na oczy ;-)

Cieciorkę jadłam już kilka dekad wstecz. Zdobyta została przez mojego ojca  w postaci suchej, kiedy biegał z obłędem w oczach w poszukiwaniach spożywczych produktów zastępczych. Kupił cały kilogram z nadzieją na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych rodziny. Potem zaczął sobie w brodę pluć, bo Kuchnia Polska przepisów na cieciorkę nie podawała. Dłubał w regale z kulinarnymi księgami, gdzie woluminy od Ćwierczakiewiczowej luksusowej po Gumińską praktyczną były rozłożone na dwóch pokaźnych półkach. W końcu coś znalazł. Nie wiem już w jakim dziele ale wydaje mi się, że była to książka podająca przepisy nie polskie. Zupa była z cieciorki zrobiona po namoczeniu i ugotowaniu. Pamiętam, że próbowałam ziarna po ugotowaniu i miały przyjemny orzechowy smak aczkolwiek mdło się zapowiadały. Nie wiem co poszło nie tak, być może ojciec nie maił wszystkich składników i nie miał czym zastąpić, zupa była jadalna ale niezbyt dobra. Ojciec obrażony na ciecierzycę przerzucił się na soczewicę w różnych kolorach z raczej mizernym skutkiem... Uczciwie jednak przyznam, że zupy i tak zostały zjedzone z większym zapałem niż potrawa z kalmara w 82roku :D

Przypomniał mi się kiedyś czytany przepis Jamiego Olivera i na zasadzie nagłego błysku zachcianki nabyłam dwie puszki cieciorki, by ugotować zupę, bo rosół już jedliśmy a sporo go zostało.

 Zdjęcie pochodzi ze strony internetowej http://www.jamieoliver.com/ a przepis znajdziecie tu

To nic, że w domu nie było żadnej dyni poza pestkową postacią, to nic, że nie posiadam też pasty harrisa (Harrison  Ford robi jakieś pasty, ten aktor? ;) Od czego ciotka Wiki i naglący mnie czas bez wizji odwrotu! Do dzieła, zatarłam łapki i zaczęłam gotowanie. Dynię zastąpiła marchewka, pastę harissa spreparowałam z suchych przypraw, miętę sobie tym razem odpuściłam a zupa wyszła REWELACYJNA :)))) Zawahałam się tylko w jednym momencie - trzeć tą skórkę cytrynową do gara czy nie trzeć? Pojechałam w ciemno i starłam a zupa zyskała niebiańskiego smaku i pełni co mnie zupełnie oszołomiło :)

Ponieważ nie posiadam moździerza (a babcia, ta z Wielkopolski miała mosiężny i go zlekceważyłam!), to jedynym problemem było rozdrobnienie kolendry (kumin miałam w proszku). Pomysłowy Dobromir podpowiedział, żeby spróbować rozetrzeć między dwoma deskami drewnianymi i udało się. Zupa ma tyle chrupiących smaków, że niezupełnie pognieciona kolendra wcale nie była dominująca.

Wszyscy wiedzą, że Gryzonie za polskimi zupkami nie przepadają. Jakiś barszczyk, pomidorowa, pieczarkowa, żurek owszem, ale z komentarzem "cooooo, znowuuuu zuuuupaaaa?!" kiedy ta zupa pojawia się u nas średnio raz na 2 tygodnie. Tym razem myśleli, że to danie stałe, chociaż wyszło mniej stałe niż na zamieszczonym zdjęciu i zjedli. Młodsi troszkę kręcili nosami na chrupiące dodatki, ale dzięki tajemnicy, która objęłam składniki zjedli :)

Nie zostały nawet nędzne resztki by zrobić zdjęcie.

Chyba czas na soczewicę, prawda? Niestety jutro będzie żurek z kiełbasą i to bynajmniej nie białą, bo Gryzonie wolą wędzoną kiełbasę.

Dobranoc :)

wtorek, 12 marca 2013

Ciekawy człowiek.

Jaki zestaw cech powinien posiadać, żeby były gwarancją ciekawej osobowości? Przeczesując pokolenia wstecz dochodzę do wniosku, że bardzo często zestaw ów (jeśli istnieje) nie musi stanowić o tym by osoba była odbierana jako interesująca.

Czytając powieści, słuchając historii ludzkich ciekawym człowiekiem może być potencjalnie każdy napotkany osobnik. Wystarczy pochylić się nad nim, nastawić ucho i wysłuchać.

Często ciekawe rzeczy mówią dzieci, które nie są traktowane serio tylko dlatego, że słuchający jest dorosłym, który wie lepiej.
Dzisiaj skakaliśmy z Kołkiem idąc do domu ze szkoły. Skakaliśmy jak koniki, raz na prawą raz na lewą nogę.
- Czy ja cię nie zanudzam tym gadaniem?
- Absolutnie, nie!
- Ale dużo gadam?
- Dużo.
- I ty to lubisz?
- Uwielbiam, bo sama byłam w twoim wieku taką gadającą maszyną.
- I co mówiłaś?
- Wszystko co mi do głowy przyszło.
- A co ci przychodziło do głowy?
- Mnóstwo spraw.
- Ale jakich?
- Na przykład zastanawiałam się dlaczego mam dłuższą szyję niz koleżanki.
- I co?
- No i rodzice wmawiali mi, że z taką się urodziłam, ale to nie była prawda.
- Nie?
- Nie, bo mi ta szyja się wydłużyła jak mnie wyciągali z becika.
- A dlaczego?
- Bo pewnie wyciągali mnie z niego za głowę.
- NAPRAWDĘ?
- No NAPRAWDĘ... tak właśnie myślałam patrząc na zdjęcia.
- Tak podejrzewałem, że babcia by ci raczej tego nie zrobiła! To rozsądna kobieta.
- A czy ja jestem rozsądna?
- Zazwyczaj tak, ale czasem ci odbija i kupujesz sobie pomarańczowe tenisówki albo skaczesz ze mną tak jak teraz.
- Oj, takie sprawy uważasz za nierozsądne?!
- No nie... Tylko inne mamy tak się nie zachowują i zupełnie inaczej się ubierają.
- Ale nie przeszkadza ci to?
- Nie, mnie się podoba, że jesteś taka dziewczyńska. I te botki też mi się podobają co je sobie wczoraj kupiłaś.


Tak wiele umyka nam w codziennym pędzie. Ignorujemy wiele słów, bo priorytety ustawione sa na praktyczne strony zycia, a to nie spowalnia obrotów, nie przystajemy jak zagapiony dzieciak tylko popychani czasem lecimy do przodu. Oddalamy się od słuchania najbliższych. Uciekamy w niezbędne zajęcia. Odcinamy się od ciekawych ludzi, bo tak na prawdę ciekawą osoba jest każdy z nas.



Trochę mi się rozwlekło z tym wstępem, a miało być o dziadkach. Bo oni też byli ciekawymi osobami. Pradziadkowie ze strony mamy byli z dwóch światów. Jedni skrajnie ubodzy, jadający zupę z lebiody na przednówku a drudzy z bogatych klanów podhalańskich żeniących się między sobą. Jednakowo potraktowani hiszpanką przetrwali w stosunku 3:1. Staszkowi wydawało się, że płonie w nim ogień. Wyszedł na obejście by napic się chłodnej wody ze studni. Trochę pomylił pory roku w malginie, wyszedł w samej koszuli na dwudziestostopniowy mróz. Do rana nie dozył. Prababka nie mogła go zatrzymać. Musiał zgasić ten ogień w sobie.  Franek  pojechał był do Stanów by z majętnego gazdy stać się wyrobnikiem w kopalni z marną dniówką. Wrócił do majątku a chytrość jego na gromadzenie dóbr rosła z wraz wiekiem.  Nawet po obdarowaniu mego dziadka spłachetkiem pola przyganiał swoje krowy, by je tam wypasać - bo to nadal jego było chociaż pola zostały prawnie przepisane.
Drugi Franek (monotematyczność w kwestii imion minęła dopiero w pokoleniu moim) został wcielony w wojska austriackiego i w czasie I wojny światowej przeciągnięty (pieszo i pociągami bydlęcymi) aż na Sycylię. Był młody, świata i ludzi ciekawy, to się nauczył szybko włoskiego i niemieckiego a także czytania i pisania, bo tam chyba raczej spokojnie było mimo ataków Włochów na austiacki Triest. Wrócił jeszcze w miarę młody i nie sterany, swięcie przekonany, że na Sycylii bieda gorsza niż w Galicji, bo nie dość, że słońce palące i plagi suszy, to jeszcze jadali tylko polentę a Frankowi ckniło się za grulami z kwaśnym mlekiem. Franciszek stał się po wojnie sławny i popularny, jako jedyny oprócz Żyda i księdza pisał i czytał. Sława jego nie zaginęła i po śmierci, bo moja babka zyskała przydomek do rodowego nazwiska i w tłumie identycznych nazwisk we wsi (tu też monotematyczność zwiazana z nierozdrabnianiem majątków, rody żeniły się między sobą) zwana była aż do śmierci Pisarkulą od Pisarki.
Ojciec mojej  mamy strony był jednym z pierwszych mieszkańców wsi, którzy "zlekceważyli" moc i siłę ziemi i poszli do miasta pracować. Od wczesnych lat 50 pracował jako listonosz zajmujący się przesyłkami kolejowymi. Ponad 10 lat chodził do pracy na piechotę zimą lub rowerem w lecie nim otwarto połączenia PKSu. Wyłamał się też w kwestii dzieci, bo nie dość, że nie napłodził niezliczonej ilości a tylko 3 sztuki, to jeszcze posłał do szkół do miasta. I po co, skoro nie mieli zostać księżmi ani wstąpić do zakonu! Marnował dzieci, zamiast przyuczać je do pracy na polu.

Pradziad ze strony ojca, August, porwał swoją żonę do Niemiec bo był pod zaborem. Poza tym podobał mu się niemiecki ordnung, mówili oboje doskonale po niemiecku i skoro nie mogli byc Polakami, to postanowili spróbować stać się Niemcami. Tam na bauerskim gospodarstwie mnozyli się w całkiem zasobnym zyciu dopóki nie zaczęło się w Europie gotować. Jako bauer uniknął co prawda wojska ale nie ochronił rodziny przed biedą materialną. Typowo polskie nazwisko zaczęło nagle przeszkadzać Niemcom, którzy z zaborców stali się narodem zbrojącym się na potęgę. Pozbierał August familię w troki i wrócił do Wielkopolski. Osiadł także na wsi i zaczął wydawać po kolei wszystkie swoje 7 córek. Drugi pradziad był także rolnikiem. Umiłowanie do ziemi zaszczepił w moim dziadku tak skutecznie, że ten stał się całkiem zapalonym rządcą majątków upadających, przegranych w karty lub przechlanych na rautach. Za swe umiejętności był rozrywany dla ratowania kolejnych i prowadził całkiem przyzwoite i zasobne zycie z moją babką. Wynagradzany hojnie za swe zasługi nakupował przedwojennych obligacji i upatrzył sobie mały mająteczek w stanie upadłości, którego kupno miał sfinalizować na jesieni. Niestety Hitler miał w nosie plany Wojciecha a po wojnie babka rozpaliła w piecu nieważnymi obligacjami, bo na kupowanie gazet w Polsce socjalistycznej nie miała ochoty mimo, że Trybuna Ludu paliła się wyśmienicie.

Nie wiem wszystkiego o moich przodkach. Niestety. O dwóch pradziadkach ze strony ojca mam tylko wiadomość, że zyli. Jestem jednak przekonana, że także byli ciekawymi ludźmi z interesującym  życiorysem. W mojej głowie i wspomnieniach kłębia się ciotki i wujkowie zsyłani na robotę do Niemiec, więżeni w Oświęcimiu, emigrujący do USA. Strzępki wspomnień, masa domysłów, uśmiechy, gesty, żarty, łzy w oczach. Kalejdoskop uwiecznionych osobowości, z których każdy był kimś i każdy coś znaczył pieczołowicie otulam elektronami krążącymi między neuronami.


Nie wyobrażam sobie istnieć bez ich istnienia. Nie dość, że to fizyczna niemożliwość, to jeszcze psychiczna potrzeba.

piątek, 8 marca 2013

Gożdzik.

Na zestaw gożdzik + rajstopy załapałam się tylko raz w życiu. Potem jeszcze dwa razy dostałam gołego tulipana i skończył się głupio kojarzony z ustrojem socjalistycznym Dzień Kobiet. W naszym zakładzie kwiatka wręczał osobiście dyrektor całując każdą panią w dłoń, nawet taką smarkatą jaką wówczas byłam :)

 
 
A przeciez Dzień Kobiet nie jest wynikiem zmiany ustroju po roku 45. Jego poczatkiem były starożytne Matronalia. Potem sufrazystki, co prawda z partii socjalistycznej, zawalczyły skutecznie o prawa kobiet nie tylko do pracy. W 1918 roku moja prababka wylądowała na Ellis Island razem z mężem by zacząć nowe zycie w Ameryce. Zdążyła urodzić córkę na amerykańskiej ziemi, ale ponieważ pradziadkowi płacono tylko 5 centów dniówki w kopalni miedzi zwinęli się i wrócili do galicyjskiej biedy od której uciekali. Był rok 1920 w Ameryce najwyrażniej było widać już postęp recesji. Mój dziadek urodził się tego samego roku, w Polsce, w rodzinie zaliczanej do bogatych :) Na Podhalu mieli całkiem sporo ziemi, po co więc wyjeżdżali? Po lepsze życie, by nie pracować na roli. Przed wybuchem II wojny światowej do USA wysłali niespełna 16 letnią córkę, która miała przecież obywatelstwo amerykańskie. Dziecko wylądowało w obcym kraju i natychmiast poszło do pracy. Traktowana na równi z innymi emigrantami, nie mówiąca po angielsku młodzieńcze lata spędziła na harowaniu jako praczka i służąca. Miała na tyle sił i chęci by podłapać język i w końcu dostała pracę w fabryce. Do końca zycia nie wybaczyła rodzicom tej zsyłki.

Kiedy myślę o kobietach w mojej rodzinie, kiedy myslę o pokoleniach przede mną, zdaję sobie sprawę z trudnego i często pełnego upokorzeń zycia. Żadna z moich przedkiń nie walczyła o równouprawnienie ale kiedy już do niego doszło umiały w pełni docenić te osiągnięcia. Przewrotne losy sprawiły, ze jedna moja babcia z nędzy weszła w bogatą rodzinę i zaczęła wieść lepsze życie. Zmiany ustroju sprawiły, że druga babcia z żony rządcy majątku spadła na pozycję sklepowej by dotrwać do renty. Ta pierwsza babcia ukończyła tylko 3 klasy podstawówki i chociaż była świetną uczennicą pradziadkowie zabrali ją do opieki nad młodszym bratem, bo sami musieli być wyrobnikami u bogatych, by przezyć. Ta druga ukończyła wszystkie klasy szkoły podstawowej, którą zaczęła w Niemczech gdzie mieszkała do 10 roku życia i niestety musiała pożegnać się ze swoją służącą i niańką do dzieci kiedy wybuchła wojna.

Dzień Kobiet dla mnie pozostaje świętem kobiet, dla upamiętnienia nie tylko światowych przewrotów ale przede wszystkim dla upamietnienia poświęcenia,  które każda z nas ponosiła, ponosi i w przyszłości także poniesie tylko dlatego, że jest kobietą.


Pozwólmy się więc rozpieszczać, nie tylko symbolicznym kwiatkiem :)

poniedziałek, 4 marca 2013

Wiosna.

U nas na razie daje się zaobserwować wściekłym słońcem odbitym od śniegu :) Dłuższym dniem i zwiększoną ochotą do wstawania nie ciemną nocą, nie bladym świtem a po prostu rano.

Przeczytałam w ubiegłym tygodniu dwie pozycje:

Czy Francisco de Goya był faktycznie autorem dzieł, które się mu przypisuje? Jakim był człowiekiem, jakim ojcem, mężczyzną? Historia opowiedziana ciekawie, przejmująco dotyczy tak naprawdę konfliktu pokoleń między ojcem-synem-wnukiem. Doskonale pokazana nić porozumienia przeskakująca z dziadka na wnuka oraz wieczne pretensje i niespełnione oczekiwania w relacjach ojciec-syn. Dehnel przygotował się bardzo skrupulatnie do pokazania nam własnej wersji wydarzeń. Książkę przeplatają czarno-białe fragmenty serii "czarnych obrazów" Goi, które okazały się nie być autorstwem mistrza. Zresztą sam mistrz ukrywał swoje homoseksualne skłonności pod woalem małżeństwa. Bardzo wysoki ładunek emocjonalny relacji rodzinnych i miłosnych został ujęty w wypowiedziach trzech mężczyzn z rodu de Goya.

Mnie się podobało bardzo.



Starość jest głównym motywem powieści Dubravki Ugresic. Powieść o starzejących się kobietach czytana równolegle z powyższą dotyczącą także podobnego tematu tylko w wersji męskiej bardzo fajnie mi się składała w pełniejszy obraz przemijania. Książki wybrałam losowo w bibliotece ale kiedy zaczęłam czytać (jedną na górze, drugą na dole) to doskonale ujrzałam różnice w postrzeganiu tego przemijania - różnice płci.
Baba Jaga to wspaniały, baśniowy motyw. Baśń, która rośnie w każdym z nas. Zostaje gdzieś w międzyczasie wychwycona przez społeczeństwo, które nie znosi inności, które ta inność zaczyna piętnować i przydawać jej baśniowe i często jakże straszne przymioty, że o epitetach nie wspomnę. Moi synowie mianowali tytułem sąsiadkę, która nie pozwalała im grać na podwórku w piłkę. "Pani Jędzy" przeszkadzał hałas piłki walącej o blaszany płot - mnie zresztą też, co uświadamia powolną transformację w jej następczynię ;-) Humor książki przepleciony z bolesnością starzenia się i bezradnością wobec chorób najblizszych mimowolnie skłania do refleksji nad włąsną przyszłością.


W tak zwanym miedzy czasie wykonałam zestaw regionalny na okazję I Komunii Św najmłodszego syna. To juz tuż tuż i o ile stroje mozna wypożyczyć, to ozdób już raczej nie bardzo. Założenie zestawu na sportowy polar wzbudziło nagły atak wesołości moich pociech :D Myslę jednak, że z całą resztą stroju będzie wyglądać to jak najbardziej na miejscu. Do korali nie myślę się przywiązywać, ale kolczyki i bransoletka będą na pewno noszone przeze mnie na codzień :)

 
 
Oprócz tego odwiedziłam dzisiaj sklep, do którego powrócił po trzech latach T. Miał zostać zakonnikiem. Wycofał się czując, że to nie to. Powoli odnajduje się na starych śmieciach - stoisko z alkoholem bez T nie było "sobą". Pracodawca okazał się być bardzo w porządku, nie zatrzasnął mu drzwi przed nosem i możemy cieszyć się na powrót z miłej obsługi starego znajomego :)))