piątek, 25 grudnia 2015

piątek, 11 grudnia 2015

Strata.

Po stracie serce bardzo boli.

Po stracie czas zatrzymuje się najboleśniejszym miejscu.

Po stracie chcesz, żeby wszystko stanęło w bezruchu i już tak pozostało.

Po stracie nie można w niczym doszukać się smaku.


W środę odeszła koleżanka. Ona, już wolna, pozostawia po sobie pustkę, której niczym nigdy nie wypełnimy....

piątek, 4 grudnia 2015

Kartkowy recycling.

Zawsze żal mi było wyrzucać kartki świąteczne, które  ślą do nas z różnych stron świata dobrzy ludzie, rodzina, znajomi, ale zbierać ich nie sposób w nieskończoność. Dawno, dawno temu, w adwencie, wpadłam więc na pomysł wykorzystania owych starych kartek. I tak oto narodziła się w naszym domu nowa tradycja. Synowie siadali do stołu zaopatrzeni w nożyczki kleje oraz dokupione przez matkę akcesoria (różne naklejki, ozdóbki pasmanteryjne, kleje z brokatem itd), zakasywali rękawy i tworzyli własne dzieła metodą kolażu. Ich pierwociny kapały od brokacików i uginały się pod ciężarem dodatków albowiem wg dziecięcej fantazji im więcej tym ładniej :)

Tego roku zrobiłam je sama.

- Jak mogłaś bez nas!? My też chcieliśmy!!!

O rety, a ja myślałam, że już wyrośli z tego... No cóż, mają obiecaną wiosenną edycję i jakoś się pocieszyli :)

Zrobiłam ich 28, oto kilka przykładowych


Wkrótce zostaną rozesłane a część z nich trafi do  chłopaków i dziewczyn  z Robótki :-)

Lubicie wysyłać kartki z życzeniami świątecznymi czy wolicie je otrzymywać? Ja lubię i to i to :)))

środa, 2 grudnia 2015

Uczniowska notatka.


Staranność pisma odręcznego nigdy nie była dla mnie wyznacznikiem wiedzy ale robi się naprawdę ciekawie kiedy uczeń nie jest w stanie odczytać własnej notatki. Na zdjęciu zeszyt ucznia czwartej klasy podstawówki. Konia z rzędem jeśli ktoś odczyta coś poza 2 c, 3 e, 4 g itd

Czy na sali są nauczyciele nauczania początkowego? Chciałabym zadać kilka pytań:

Czy zwracacie uwagę na to czym uczeń uczy się pisać?

Czy zwracacie uwagę na to jak uczeń trzyma owo narzędzie w ręku i jak nim operuje?


Mam wrażenie, że coraz więcej uczniów puszczona jest samopas jeśli chodzi o naukę kaligrafii. Przyznam, że wielką wagę ma w tym sam program nauczania początkowego, który bardzo zmienił się przez ostatnie lata. Dzieci dostają pozwolenie na używanie piór kulkowych, długopisów zmazywalnych  co sprawia, że ich małe i młode rączki niezmiernie się męczą generując nacisk na narzędzie tak wielki, że po kilku słowach dzieciak macha ręką by uwolnić się od napięcia i bólu. Wiem, że odręczne pisanie powoli odchodzi do lamusa ale póki co umiejętność czytelnego przedstawienia swojej wiedzy jest egzekwowana w szkołach państwowych aż do matury.


A Wy, Rodzice jakie macie doświadczenia w kwestii gryzmologii? Każdy z naszych trzech synów nie znosił nauczania początkowego głównie z powodu nudnej nauki kaligrafii. W klasach wyższych dostali prikaz "macie po sobie przeczytać" i jakoś to poszło dalej. Najstarszy i najmłodszy piszą piórami, średni długopisem mimo, że do końca podstawówki pisał piórem.

Miłego dnia :)

poniedziałek, 30 listopada 2015

Siedem kilo brudu.

Tyle trzeba było zjeść w dzieciństwie brudu by zyskać zdrowie w życiu dorosłym. Tak twierdziła moja wiejska babcia. I chyba coś w tej sentencji było z mądrości, bo chorowałam głównie w czystym środowisku domowym, przedszkolnym i szkolnym ale nigdy u niej na wsi, gdzie ganiałam umorusana jak nieboskie stworzenie.

Według mojej babci tylko umorusane dziecko było szczęśliwe, więc nie przypominam sobie, żebym była wycierana, myta i przebierana po każdej "brudnej robocie". Zadziwiająco sprzyjały mi nieczystości wiejskie wszelkiego rodzaju o czym przekonali się "sterylni" rodzice wywożąc mnie na wieś w wieku lat trzech z powodu nagminnego i nieustającego chorowania, które zaczęło się w raz z chodzeniem do przedszkola. Zamiast więc bawić się pluszakami, lalami itd stałam w brużdzie ornego pola i grzebałam sobie patykiem w glinie robiąc własne wykopki podczas gdy dorośli kopali ziemniaki. I było mi dobrze i zdrowo pomimo ciągłego styku z "brudem". Nikt nie gotował dla mnie obrzydliwych płatków owsianych albo wstrętnej kaszy manny (po pierwszym pawiu zza talerza babcia wdrożyła mi dietę ludzi ze wsi) zajadałam się za to świeżo odciśniętym twarogiem z cukrem i śmietaną, grubo krojonym chlebem z domowym smalcem albo chrupiącym boczkiem, a na obiad wciągałam z lubością mascone grule w towarzystwie gotowanej kapusty.

Z tamtych lat powracają do mnie wspomnienia największego szczęścia czyniąc je tym samym niezwykle cennymi. Smak chleba na zakwasie, ciepłego mleka prosto z udoju, parowanych ziemniaków wykradanych nim zostały utłuczone dla świń, ogromnych i słodkich placków nie wyglądających jak cienkie i rachityczne "miastowe" naleśniki lecz jak napompowane słodyczą i rożnymi wiejskimi dobrami żółte słońca z chrupiącą obwódką (potajemnie karmiłam nimi kurczaki). Do dzisiaj czuję na twarzy szorstkie ręce babci głaszczące mnie przed snem po głowie. Wspominam zimowe wyczekiwanie na ogromnego moskola z blachy, który wieczorem dochodził na ciepłym piecu. Wspominam też wiejskie prace, w których brałam udział. Od tych domowych jak wyrób masła, sera, chleba, makaronu po te gospodarskie jak kidanie gnoja spod krów, karmienie, wykopki, sianokosy, żniwa, młócka. Pamiętam nasze powroty w upalne lipcowe popołudnia kiedy pierwszą rzeczą, którą jadłam po powrocie jeszcze na podwórku była wyrwana z grządki marchewka otarta tylko w trawę. Jej słodycz niwelowała zgrzytanie resztek ziemi w zębach.

Tam, na wsi nie chorowałam. Może nie tyle wpływał na to jakikolwiek brud co raczej tryb życia. Na wsi człowiek przebywał na zewnątrz większą część dnia. Jedynie zimowe lute mrozy zatrzymywały nas w ciepłym domu. Ileż ja się tam szczęśliwie nabrudziłam i namokłam! A to trzeba było igloo budować, a to sprawdzić czy lód na potoku jest już gruby (pewnie, że się wpadło i to nie raz!) a to kopało się w gniazdach dzikich pszczół w ziemi, żeby dobrać się im do miodu, a to lepiło garnki z błota przy potoku. Dobrze pamiętam jak niańczenie małych kociąt skończyło się pogryzieniem przez pchły, a gonienie za kurami oparzeniem w pokrzywach.

Myślę, że zjadłam spokojnie te 7 kilo brudu, może nawet z okopką. Swoich synów chowałam raczej na sposób wiejski niż miejski. Nie chodziłam wokół ich łóżeczek w maskach jak moi rodzice, nie stosowałam wyczytanych w podręcznikach metod, jadłospisów idt. Poddałam się naturze, wsłuchałam się w ich potrzeby i zaufałam swojemu instynktowi. Czy chłopcy chorowali? Oczywiście, że tak, ale zdecydowanie nie tak często jak ja. Może to dzięki temu, że mieszkamy jakbyśmy na wsi mieszkali a nie w mieście?

Gdzies wyczytałam w gazetach, że starając się odgrodzić się od "brudu" swoje dzieci robimy im krzywdę. Młode organizmy muszą być w kontakcie z tymi wszystkimi bakteriami, wirusami i pasozytami by mogły wytworzyć skuteczny system immunologiczny. Reportaż poparty był naukowymi badaniami dowodzącymi, że zbyt histerycznie reagujemy na odrobinę brudu jako rodzice. W odcięciu się od natury naukowcy doszukują się podłoża wszystkich chorób alergicznych a może nawet autoimmunologicznych. Coś w tym musi być, wszak stanowimy jako gatunek cząstkę całego ekosystemu.

Bądżcie zdrowi tej zimy! Mnie aktualnie kapie z nosa, ale nic to, zrobiłam sobie wspaniałą mieszankę do herbatki:

sparzona i pokrojona w plasterki pomarańcza,
posiekany drobno imbir,
pokruszony cynamon,
goździki
i miód

smakuje wybornie, na zdrowie!

czwartek, 26 listopada 2015

Liebster Blog Award.

Droga Obiezyświatka wytypowała mnie do tegorocznej zabawy mającej na celu ujawnienie niektórych informacji o naturze blogera.

Liebster Blog Award 2015

Oto jakie pytania zostały mi zadane oraz moje odpowiedzi zapewne wyjaśniające tajemnice tajemnic a już najpewniej samo jądro ciemności ;-)

1. Który z bohaterów książkowych albo filmowych zafascynował Cię do tego stopnia, że chciałabyś/chciałbyś z nią/z nim dłużej porozmawiać?
Oczywiście Sherlock Holmes!

2. Najlepsza herbata, jaką piłaś/piłeś to….
Earl Grey także w wersji Earl Grey Lady.

3. Jesteś nowa/nowy w małej społeczności, gdzie wszyscy się znają: próbujesz więc wejść w to środowisko (jeśli tak, to jaki jest Twój pierwszy krok) czy stoisz raczej z boku?
Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żebym była w tym temacie wyrywna, więc pewnie stoję z boku i czekam aż mnie znajdą. Chociaż... mam zwyczaj zaczepiania nieznanych ludzi na ulicy albo zagadywania do obcych ale nie w celu wkręcenia się w środowisko, raczej w celach poznawczych.

4. Co masz zawsze przy sobie?
Nie istnieje taka rzecz. Mogę jedynie powiedzieć, że goła nie latam po świecie ;-) Umiem obejść się bez wielu rzeczy, nigdy nie przywiązywałam się do przedmiotów, często wychodzę bez; pieniędzy, zegarka, kluczy, telefonu no i notorycznie nie nosze przy sobie dokumentów i przyznam szczerze, że zdarza mi się prowadzić pojazdy mechaniczne bez tychże. Jedyny przedmiot, z którym nie rozstaję się od prawie 20 lat jest obrączka ślubna, nigdy jej nie zdjęłam, bo nie dam rady no i nie chcę.

5. Kolor, którego nie znosisz?
Do niedawna odparłabym bez wahania, że różowy, ale ostatnio kupiłam sobie różowy sweter i podkoszulek.  Za to z zupełną odpowiedzialnością mogę obstawić, że nie znoszę beżowego, to kolor bez barwy.

6. Twoja główna wada?
Pomniejszanie własnej wartości, przy tym nawet lenistwo wysiada.

7. Na co nigdy nie masz czasu?
Na kłótnie.

8. Używasz rogalki, motewki czy firloczka?
Rogalki  takiej, która została wystrugana ze smrekowego czubka używam na wsi. W domu rodzinnym używałam firlejki za sprawą ojca z Wielkopolski. U siebie bardzo często używam mątewki.

9. Blogujesz, bo….
lubię na siebie popatrzeć z dystansu, a poza tym lubię, bo lubię :)

10. Twoje najbardziej oryginalne hobby to…
rąbanie drwa na opał - uwielbiam! 

11. Gdybyś miała/miał szansę zmiany jednej rzeczy w przeszłości, to co by to było?
Poszłabym do tej szkoły, do której nie poszłam.

Nie wyznaczam kolejnych uczestników ale jeśli macie ochotę to wpiszcie w komentarzach własne odpowiedzi na pytania, które zadała mi Obieżyświatka.

Dobrej zabawy!

poniedziałek, 16 listopada 2015

Jest robótka :-)

Czekałam cały rok na sygnał i oto jest!



Komitet (Dez) Organizacyjny wywiesił nowy sztandar, wywieszam i ja. Paczkę kompletowałam rok cały, kartki zrobię na poczekaniu i wio z tą górą radości na pocztę. Jeszcze raz sprawdzę tylko preferencję swoich Wybranek i Wybrańców Damy i Huzary i z prawdziwą przyjemnością oddam się szelestowi świątecznych papierów, wstążek, bilecików itd.

O szczegółach akcji dowiecie się pod linkiem Robótka 2015.

To co?
Jest Robótka!

poniedziałek, 9 listopada 2015

Dostarczanie potomstwu rozrywki

jak donoszą dzisiejsze doniesienia, może polegać na polaniu tychże benzyną i podpaleniu... Ja swoje wzięłam na zwiedzanie Krakowa. Obawiam się, że skutek nie był aż tak tragiczny jak w doniesionym przypadku ale...


Daleki od zachwytu, nieprawdaż? 


Podczas gdy matka się jarała wydaną kwotą 4,50 zł za wejście stadne 2+3 do Starej Synagogi i usiłowała zachęcić młodzież do ekspozycji, oni mieli wszystko w tyle.


"Wnioskujemy, że muzea są dla wycieczek szkolnych" podpisano: Kołek, Houdini, Puchaty oraz kolega E we wspólnej niedoli złączeni.


Gdy tymczasem nad grodem Kraka latał wściekły ale ciepły orkan przeganiając zanieczyszczenie, Puchaty wyciągał mi z internetów dane dotyczące ilości trujących jednostek w krakowskim smogu z chwili bieżącej...

Synu, mówię, ale w naszym mieście smog przekracza krakowskie normy. On mi na to, ale to nic nie szkodzi, swojskie powietrze może być trujące, poza tym siedziałbym w domu.

No tak, i tym sposobem zrobiliśmy pętlę z Kazimierza wzdłuż Wisły wysłuchując sarkastycznych uwag dobitnie dających nam do zrozumienia, że nie uszczęśliwimy ich na siłę, a jednak...


po dotarciu na Wawel oszaleli ze szczęścia słysząc, że darmowe wejściówki już się rozeszły :D:D:D


Umówiliśmy się z rodzicami E, że następna wyprawa odbędzie się bez potomków.


PS
Myślę, że "zepsuty" dzień chłopcy zawdzięczają poniekąd naszej polityce domowej. Zabraliśmy im przez tą wyprawę kilka cennych godzin spędzonych w internecie a mają do niego dostęp tylko w weekend. Może czas to zmienić?


piątek, 6 listopada 2015

6/11/15






Bo co tu pisać?
Że kilka razy w ciągu tygodnia przeżywam irytację podczas bliskich spotkań z podręcznikami wieloletnimi do angielskiego?
Że zżymam się z ekonomicznymi ćwiczeniami, które kroczą w parze z powyższym bublem?
Że codziennie muszę powtarzać te same nudne czynności?
Że szyby są brudne?
Że na siaty z zakupami działa siła przyciągania Jowisza, a w lodówce wieczna pustynia?
Jakie to w ogóle ma znaczenie?

Kiedy słońce świeci każdego dnia, kiedy mróz maluje fantazyjne wzory na czym się da pospołu ze szronem, to wszystko wydaje się jakimś nic znaczącym szczegółem.

Kiedy w domu pachnie kawą, cynamonem i jesiennymi jabłkami a wesołe pomarańcze błyszczą swoimi eleganckimi skórkami, a w tle brzmi energetyczny metal, to czuję, że mam moc.

Kiedy mam codzienną możliwość poczytania na tarasie z twarzą do słońca wszystkie problemy upierdliwej codzienności  spływają ze mnie pod wpływem dobrodziejstw natury. A jeśli dołożę do tego treść czytaną i smak kawy to mogę śmiało śpiewać na całe gardło "I'm in heaven..." :)


Nic ani nikt nie jest mi w stanie obrzydzić jesieni :)))

poniedziałek, 12 października 2015

Mnie nie zaskoczyła.


Ani w drodze na zakupy, ani we własnym ogródku, gdzie już wszystko było starannie pozamiatane.



Na zaskoczone wyglądają kwiatki balkonowe, bo te jeszcze są w pełni kwitnienia. Bakopa bardzo odżyła po letnich upałach co jeszcze widać spod śniegu.


Kiedyś dostałam porządną nauczkę od natury, tulipany sadziłam w śniegu po kolana, bo sądziłam, że jeszcze będzie ciepło... Od tamtego września minęło wiele lat i już nigdy nie dałam się zaskoczyć. Kiedy tylko dalie dopadnie pierwszy przymrozek nie mam złudzeń, czas wyrywać wszystko i likwidować życie ogródkowe, bo tutaj lato kończy się w sierpniu a jesień kiedy chce...

środa, 7 października 2015

To sobie nawarzyłam kompostu, wpis długi wyczerpujący zarówno autora jak i Czytelnika.

Po co komu kompostownik? Według mnie to kwintesencja ogrodniczego recyclingu, po prostu rzecz nieodzowna w każdym ogródku. Kompostownik pozwala uzyskać piękną ziemię tanim kosztem. Ale po co komu ziemia? Już wyjaśniam. Plewiąc grządkę usuwamy pewną ilość ziemi z wyrzucanymi chwastami czy przekwitłymi roślinami. Wrzucając je do śmieci trwale pozbywamy się tej ziemi co roku. A wiadomo, ziarnko do ziarnka i zbierze się  miarka i to niejedna w ciągu kilku sezonów! Szybko zorientujecie się, że grządka jest coraz płytsza i na nic spulchnianie ziemi, bo po pierwszym lepszym deszczu wszystko "siada". Kompostownik mam odkąd tutaj mieszkamy i jeszcze nigdy nie kupowałam ziemi by dosypywać na grządkę. Owszem kupuję ziemię do skrzynek balkonowych ale tylko wtedy kiedy nie mogę jej uzyskać z kompostownika.

Są różne sposoby kompostowania, mój jest "na lenia". Nie segreguję chwastów, nie zważam na to, że mają np zawiązane nasiona. Sypię do kompostu wszystko jak leci tnąc na mniejsze kawałki tylko gałązki drzew lub rośliny o grubych łodygach. Nie mam żadnej koncepcji układania kompostu poza jedną; skoszoną trawę cienko rozsypuję i zasypuję ziemią. Do kompostu wyrzucam wszystkie jadalne resztki kuchenne oprócz mięsa i kości. Lądują tam skorupki z jajek, obierki, skórki owoców, fusy z kawy i herbaty oraz niedojedzone resztki z talerzy. Na to chwasty z ogródka i przekwitłe części roślin a pod koniec sezonu wyrzucam rośliny ze skrzynek balkonowych (część z nich przeżywa na tym kompoście do kolejnego sezonu, więc ich na wiosnę nie kupuję, min tojeść rozesłana) a jeszcze podsypuję popiołem z kominka ponieważ jest pozyskiwany tylko z drewna i to bukowego.

Przez te 20 lat mojego czynnego ogrodnictwa miałam 3 rodzaje kompostowników. Pierwszym była zwykła pryzma. Po prostu w jedno miejsce (najlepiej zacienione i bezpośrednio na glebie) odkładałam resztki. Owszem zdawało to egzamin lecz było bardzo nieestetyczne i trudno było nadać tej kupie jakiś kształt. Drugim kompostownik był gotowy produkt ze sklepu ogrodniczego; czarny plastikowy, składany. Niestety ze względu na niskie temperatury panujące na Podhalu szlag go trafił po 3 zimach - popękał od mrozu i po prostu rozpadł się :( Szkoda mi go było niezmiernie ponieważ miał on w dole jednej ze ścianek wyjmowane drzwiczki co ułatwiało wyciąganie gotowej już warstwy nawozu. Trzeci produkt został więc zbity z desek sposobem domowym i wytrzymał najdłużej. Jedynym kłopotem było wyciąganie z niego ziemi ponieważ należało zawsze zdejmować wierzchnią warstwę nieprzerobionych jeszcze resztek.

Nadeszła jednak i na ten trzeci kompostownik ostateczna chwila. Drewno choć zaimpregnowane i pomalowane zgniło sobie razem z resztkami wzbogacając mieszankę. Dwa dni temu rozbiłam go więc bez zbytniego wysiłku z mojej strony.


Jak widać kompostownik miał konstrukcję cepa, deski były przybite do drewnianych listew o przekroju kwadratowym. Jedynymi sprawami, o których trzeba pamiętać, to zachowanie dystansów pomiędzy deskami ( kompost musi mieć dostęp powietrza) oraz brak podłogi - śmieci muszą stykać się bezpośrednio z glebą. Kompostownik nie był niczym przykryty w związku z czym lało nań i sypało śniegiem co na pewno przyczyniło się do szybszego rozkładu drewna ale ponieważ wytrzymał ponad 12 lat, to następny też będzie taki sam ;-)

 Ziemię z takiego kompostownika należy przesiać zanim na powrót zaniesie się ją na grządki. Ja użyłam dość gęstego sita ponieważ jako osoba leniwa wrzucam do kompostu także drobne kamienie wykopane z grządki. Ha, i czego ja tam nie znalazłam przy okazji tego siania! Z sześć drewnianych i plastikowych klamerek do prania, sznurki, którymi podwiązuję klematis, lotkę od badmintona oraz kilka kapsli i rozerwanych torebek foliowych pewnikiem po nasadzanych kupnych cebulach). No i stos kamieni, śrubek, gwoździ, drucików, kawałków płytek a nawet historyczny ułamek pieca kaflowego - to wszystko bywało zamiatane i wrzucane na kompost przez Pana Gryzonia po każdym z licznych remontów :D


Ta po prawej to sterta śmieci odsiana od cennego nawozu.



A co zrobić z cennym nawozem? Przywrócić poziom ziemi na grządce lub ewentualnie uzupełnić wybite czasem, deszczem tudzież nogami dziury i zagłębienia w trawniku. Oczywiście ziemię należy równo rozgrabić i najlepiej podlać by się lekko ubiła. 





Mój kompostownik miał wymiary 130 x 130 x 90 cm i pozwalał na nieprzerwane kompostowanie odpadków z tego mikrego areału przez ok 3-4 lat czyli akurat na tyle starczała jego pojemność by regularnie wydobywać zeń nawóz. 

Moje lenistwo ma jedną wadę jeśli chodzi o ów sposób kompostowania. Na wiosnę pierwsze i najbujniej wschodzące okazują się być chwasty wszelkiego rodzaju :D Ale teraz mam na razie spokój z fizyczną rekreacją związaną z posiadaniem areału, a nasza Szpilka oszalała z radości, że w końcu ma taką dużą kuwetę pełną pachnącej robaczkami ziemi :)))

Jak podaje ostatni numer National Geographic; górale i góralki lubią robić wszystko sami, ziemię też, szczególnie, że na Podhalu jak u Myśliwskiego - kamień na kamieniu a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień ;-)

Przepraszam jeślim kogoś zanudziła :)


piątek, 2 października 2015

2/10/15

Pan w bibliotece zawala ochoczo mnie nowościami oraz wznowionymi klasykami (albowiem zna się już na moich upodobaniach czytelniczych) mówiąc, że przecież książek wypożyczonych można mieć pięć. No i ciągle mam ten limit na nocnym stoliku :)



"Trociny" to pierwsze moje zetknięcie się z Krzysztofem Vargą. Powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie samą fabułą, chociaż i ta zaskakiwała momentami, ale przede wszystkim spostrzegawczością autora w kwestii współczesnego środowiska naszej Polski własnie. Historia dzieje się w krainie korpoludków, gdzie poznajemy głównego bohatera i jego życie. Genialne wyczucie aktualnych nastrojów, żywe i wierne kwestie, które słyszymy często we własnym życiu. Narodowa nienawiść, hejt, zawiść, brak przyjaznego spojrzenia na drugiego człowieka - Varga idealnie nakreślił nasze polskie oblicze. Z samych siebie się śmiejecie czytając tę powieść, ale może się mylę, bo być może niektórym scyzoryk otwierał się w kieszeni - nie wiem. Dla mnie to świetne wywleczenie dulszczyzny z krainy korpoludków na światło dzienne.

Na fali będąc przeczytałam także "45 pomysłów na powieść", które mnie nie ruszyły, a potem z podobnym skutkiem "Aleję Niepodległości". Wstrząsnęło mną i nadal trzyma przy "Nagrobku z lastryko". Główny bohater wraca się w czasie do życia swoich dziadków i matki, wtrącając przy tym własne przemyślenia i przeżycia na temat swojego życia.

Obejrzałam masę filmów. Nie starczy miejsca w poście na wszystkie. Ostatni wieczór spędziłam oglądając "12 years a slave. Zniewolony"


Kurde, no nie wiem skąd tyle nominacji... No film jak film. Po obejrzanym w dzieciństwie serialu "Korzenie" nie był w stanie niczym mnie wzruszyć czy zaskoczyć. Pozostało mi po nim zdziwienie odnośnie nominacji.


Pozdrawiam czytających tego posta.

wtorek, 8 września 2015

I tak będę skakać po tapczanie czyli żywieniowa prohibicja.

Drugie śniadanie odbija się czkawką. Mam swoje zdanie na ten temat. Bo wiem, że zakazane smakuje najbardziej i to chyba nic odkrywczego.

- Mamo, nie będzie drożdżówek w szkolnym sklepiku!

- Mamo, w kanapkach może być tylko sos jogurtowy!

-  Mamo, nareszcie nie będzie śmierdzieć frytkami w szkole!

Sposobów na ominięcie zakazów będzie wiele. Począwszy od kupowania słodyczy i gazowanych napoi w osiedlowym sklepiku po nielegalny handel batonikami na przerwie. Nie czarujmy się, to nie szkolne sklepiki czy stołówki są odpowiedzialne za wzorzec żywieniowy naszych dzieci. Dla mnie to naiwne, że ktoś zatwierdzający takie przepisy wierzy w ich skuteczność. Nikt nie zakaże ludziom konsumowania czego chcą tylko dlatego, że w ustawach czy przepisach będzie stało, że to niezdrowe. Nikt nie wycofa z obrotu  produktów wysoko przetworzonych, słodkich, słonych i ogólnie szkodliwych. Świadomość dobroczynności czy szkodliwości jedzenia powinno się zdobywać we własnym domu ale dobrze by wspomogli te działania edukatorzy od najmłodszych lat. Wierzę, że lepszy skutek odniosłaby lekcja żywienia w szkole, na której dzieci same przygotowałyby coś smacznego i zdrowego do jedzenia niż prostacki zakaz odgórny "nie, bo niezdrowe". Trzeba liczyć się, że są jednostki wysoce odporne na wiedzę i w takich przypadkach odporność można liczyć tylko w kaloriach spożytych cukrów prostych czy tłuszczów trans, bo tacy będą zawsze.

Moi synowie nie żywią się w szkolnej stołówce, nie dostają pieniędzy na zakupy w szkolnym sklepiku - mają kieszonkowe i z tego głównie pokrywają wydatek na swój telefon. Sporadycznie i to tylko w obliczu totalnego braku pieczywa w poniedziałkowy ranek dostawali kasę na drożdżówkę, a zdarzało się to rzadko, bo jestem na tyle wredna, że nie uważam czerstwego pieczywa za trujące ;P Z własnych pieniędzy nie kupowali w szkolnym sklepiku, bo po prostu mieli kanapkę ze zwykłego chleba z serem, wędliną i warzywami a do picia mineralną albo sok (bynajmniej nie z sokowirówki - taki dostają po szkole jak  matce starczy czasu by przygotować 3 kilo owoców lub warzyw).

W sprawie pierwszego wykrzyknienia; idę do szkoły koło piekarni, jak będę chciał to sobie kupię drożdżówkę, prawda? Prawda mój jedenastoletni synu, wielbicielu pączków z nadzieniem różanym, które to jadasz od wielkiego dzwonu, choć pewnie mógłbyś codziennie.

Drugie wykrzyknienie zostało spuentowane; jogurt też lubię, w ogóle wszystko lubię tylko niech nie wkładają mi do kanapki żadnej wędliny, ani tłustej ani chudej! Oczywiście synu mój najstarszy, pożeraczu pół bochenka chleba przy jednym posiedzeniu, wielbicielu chipsów bananowych i yerba mate.

Trzecie wykrzyknienie zostało poparte i moim aplauzem albowiem wstrętnie wchodzi się do budynku przepojonego wonią starej frytury. Temuż średniemu przyniosłam dzisiaj ciepłą drożdżówkę z serem, którą jawnie usiłowałam wcisnąć w przerośniętą łapkę na korytarzu szkoły z okazji doniesienia zakupionych ćwiczeń. "Mamo jestem tak najedzony, że zaraz bym puścił pawia po tej drożdżówce" No fakt! Poszedł po dużym śniadaniu na drugą lekcję. Drożdżówka skonała w moich trzewiach.


Minęły już czasy kiedy wyjadaliśmy z babcinych paczek świątecznych słodycze przeznaczone dla naszych dzieci. Rodzicielsko ustanowiona prohibicja na temat słodyczy  ustawała w dniu kiedy dzieci nasze wkraczały do przedszkola. Tam już nasze zachłanne pazury nie sięgały a w paczkach od komitetu zwanego Mikołajem musiało być coś słodkiego. Nie żebym ja tak uważała, to uwaga od Świętego a ja nie czuję się zobligowana, żeby temu przeczyć.

Mantra codzienna:

- Mamo, jest coś słodkiego?!
- Są owoce.*

* Słodycze też raz jakiś czas. Ścisła dystrybucja np paczka delicji na trzech a to co niepodzielne w paszczę szaleństwa rodziców. W końcu to są tylko dorośli, którzy też kiedyś byli dziećmi (w dodatku jedno z nich chowane na wyrobach czekoladopodobnych, po których ma awersję do czekolady, jeśli nawet nie traumę )


Nie jestem na diecie, nie byłam i nie będę. Lubię jeść. Lubię jeść czasami rzeczy ogólnie uznawane za niezdrowe. Używam soli i cukru. Nie wierzę, że samo jedzenie jest mi w stanie zapewnić bezwzględnie zdrowie i nieśmiertelność. Dbam o swoich najbliższych jedzeniem codziennie gotowanym w domu z produktów świeżych, nieprzetworzonych ale nie zawsze eko. W domu nie ma słodyczy, bo musiałabym zakupić sejf, a skoro nie ma to się ich nie jada - proste. Nie daje się też dzieciom żadnej kasy w drodze do szkoły, nie ma pokus - proste. Otyłość nie bierze się z nieświadomości, otyłość bierze się z lenistwa, niedbalstwa i nadużycia  lub choroby. Dobrze, że wycofano napoje gazowane i słodycze ze szkoły, to na pewno jest plus; nie ma nie kupisz. Ale czy tak dobrze popadać w skrajność? Czas pokaże. Moim zdaniem żadna rewolucja nie ma szans zacząć się odgórnie nakazami lub zakazami. Człowiek ma w sobie masę przekory, a człowiek młody to nawet masę masy.



wtorek, 1 września 2015

Pamiętasz, lato ze snów?

Nie pamiętam, bo podobno takie suche i ciepłe lato na Podhalu było 100 lat temu. Fakt, że poziom wody w Czarnym Dunajcu jest poniżej 20 cm i, ze powróciły masowe kąpiele w  rzekach i potokach oznacza, że faktycznie jest ciepło. Być może nawet tak jak na planie serialu "Janosik"

- Co ci powiem to ci powiem; ciepło - Kwicoł do Pyzdry.
- Ciepło- Pyzdra do Kwicoła.

Wczoraj wyszłam po 20.00 z mokrymi włosami do rynku i nie przymarzły mi do czaszki! Ciepło. Takie były lata mojego dzieciństwa. Dorośli siedzieli w domach przy zasłoniętych oknach i wachlowali się Trybuną Ludu względnie Krakowską czy Dziennikiem Polskim dziwiąc się nam, dzieciom, ze mamy silę i ochotę latać po polu. A nam skóra płatami schodziła z ramion i biegałyśmy z koleżanka do osiedlowego warzywniaka gdzie stuletnia babinka raczyła nas zimną wodą z kiszonej kapusty z dębowej beczki. Dzisiaj zostaje mi szukać erzac tego smaku w kiszonych burakach czy ogórkach.

Ostatnie podobne lato było 14 lat temu. Podobnie jak wtedy spaliśmy i tego roku przy otwartych na całą szerokość oknach tylko pod prześcieradłami. Nasza kotka spędziła może 5 nocy w domu. Świadkowie zeznają, że w jednym z pokoi widzieli mysz. Za to nie widzieliśmy ani nie czuliśmy żadnych komarów. Zbyt sucho jak na te paskudy.

Wakacje zakończyliśmy koncertem w Lyskach pod Rybnikiem.


Magia Rocka nie zawiodła naszych oczekiwań. Szczególnie Houdini opuścił Lyski usatysfakcjonowany z koszulką, płytą z autografem, zdjęciem z idolem, zdartym gardłem i bolącą szyją. Zenek spowodował, że młódź i osoby jare rzuciły się sobie w ramiona podczas tego kawałka


Bo nadszedł ten czas, że osoby jare w naszym domu zaczęły inspirować się utworami  własnych dzieci. Żyjemy więc w dźwiękach i przekazach Kabanosa, Luxtorpedy, Huntera. Nasi idole mają teksty niezrozumiałe dla naszych synów. "Na falochronie" Kukiza Houdiniemu wydawało się być plagiatem "to niemożliwe, żeby to była piosenka tego łysola" - cytat dosłowny. Za to Skóra" stawia opór mijającym chwilom. Niestety wyjechaliśmy przed wykonaniem tego kawałka. Pan Gryzoń musiał być w sobotę w pracy...




Miłego początku września. Nasze pociechy poleciały do placówek na skrzydłach - oby ten wiatr zapału jak najdłużej ich unosił :)

czwartek, 23 lipca 2015

Powtórnie narodzony. Edycja 30/07/15



Powieść Margaret Mazzantini  w jednych recenzjach nazwana jest babskim czytadłem, w innych książką pełną emocji. Nie rozumiem szufladkowania na babskie i niebabskie ale juz zupełnie nie nazwałabym tej powieści czytadłem. Czytadło kojarz mi się z mdłym romansidłem dla pensjonarek a to na pewno nie taki typ prozy.

Przez kilka pierwszych rozdziałów byłam poirytowana Gemmą i jej ukochanym Diegiem - zaczęło się jakby romansidło o dwójce młodych ludzi zupełnie do siebie niepodobnych. No i jest jeszcze ten trzeci - odrzucony, który mimo odrzucenia pozostaje. Psiakość, gdyby nie Bałkany w tle, gdybym nie pamiętała Vucka - symbolu tamtej olimpiady w Sarajewie z 84 rzuciłabym w cholerę tą książką. Byc może drażniła mnie przesadna wzniosłość na poczatku, nie wiem, przetrwałam i dalej było już tylko lepiej, to znaczy gorzej. To co było początkowo sielanką zakochanych zaczęło przeobrażać się w walkę o życie, o miłość, o jakąś normalność, której próżno szukać w obliczu wojny.

Na okładce widnieje opinia "Zapierająca dech w piersiach historia wojennej miłości". Zatykało mnie emocjonalnie kiedy czytałam opisy z pozoru błahych zdarzeń, reakcji bohaterów na rzeczywistość i świetnie pokazaną beznadzieję sytuacji bez wyjścia. Jednak nie jest to tylko historia wojennej miłości.

Bruzdy emocjonalne mieszczące się w niektórych urywkach są tak głębokie, ze chwytają za gardło, roszą oczy. Ta książka jest pełna bólu, zawiedzionych nadziei, zezwierzęcenia ludzkiego i pasywności ofiar. Kilka lat temu czytałam książkę "Pamięć kości"
   
napisaną przez młodą amerykańską antropolog, rodzaj pamiętnika. Mazzantini dobrze przygotowała tło historii Gemmy i Diega. Dzięki temu historia jest tak nieznośnie prawdziwa.

Książka została zekranizowana. Jak obejrzę to napiszę, ale nie robię sobie wielkich nadziei, za to z prawdziwą chęcią sięgnę po następną książkę tej autorki.



"Powtórnie narodzony" film okazał się wypaść blado przy książce. Niestety tak musiało się stać, kiedy reżyser oddaje w miarę wiernie tok akcji, to cierpi na tym przekaz emocjonalny. Książkę buduje postać Emmy, jej przemyślenia, uczucie, decyzje. W filmie ważniejsze są wydarzenia. Nie jest to zły film, ale też nie porywa. Pan Gryzoń miał mi za złe, że nie zdradziłam akcji.


W ręce wpadł mi Karel Čapek i jego "Fabryka absolutu" za sprawą internetowej znajomej, która wspaniałomyślnie pożyczyła mi własną książkę. Ha, strzał w dziesiątkę! Czeski humor, umiejętność zdystansowania się do siebie jak także niezwykle inteligentne a zarazem ciepłe natrząsanie się z ludzkich (głównie czeskich) przywar. Absolutnie lubię taka prozę, więc pobiegłam do biblioteki i obecnie czytam równolegle "Inwazję jaszczurów" i "Hordubala".

Jeśli mam Wam polecić jakiś film, to zdecydowanie pośród ostatnio obejrzanych  "Medicusa"


Historia tocząca się w średniowieczu porwała mnie od pierwszego kadru zaczyna się banalnie; chłopczyk traci matkę z powodu "choroby boku" a jego rodzeństwo zostaje zabrane z ruchomym dobytkiem przez "bezinteresownych" sąsiadów. On jest za stary na adopcję lecz wierzy, ze choroby to nie efekt grzechu lecz dysfunkcja organizmu. Przyłącza się do wędrownego cyrulika, którego gburowatość nie odstręcza małego Roba. I tak się zaczyna jego przygoda i termin. W recenzji piszą coś krytycznie o mnogości wątków (czyżby recenzent nie nadążał? ;-)) i o marginalnym znaczeniu kobiet (tak jakby w średniowieczu były one inaczej traktowane). Podobno jest to harlequin o chłopcach dla chłopców - to ja takie lubię :)

 

Dustin Hoffman gra w "Szefie" epizodyczną rolę, tak sobie można zyskać widza, pomyślał reżyser. Ale tu nie ma miejsca dla mistrza ekranu, wypiera go tytułowy szef kuchni i czyni to tak zabawnie i ciekawie, że jakoś nie tęsknimy z doskonałym Dustinem. Historia szefa chwyta za serce i za żołądek (radzę nie oglądać filmu na głodno). Reżyser jest tu głównym aktorem i jako rozwiedziony Carl Casper zostaje obsmarowany przez recenzenta na twitterze. Traci pracę w luksusowym lokalu ale zyskuje coś co dla niego ma większe znaczenie, chociaż na początku wcale tego tak nie ocenia. Słodko-gorzki film z hollywoodzkim zakończeniem oglądało się miło i bardzo przyjemnie.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Lato z książką.

Recenzje powinno się pisać na gorąco. No to te moje będą podgrzewane temperaturą z zewnątrz.


M. Grzebałkowska "1945 wojna i pokój". Bardzo potrzebna książka, bo myśląc o  1945 roku widziałam tylko kwiaty, wstążeczki, uśmiechy, całusy, łzy szczęścia i zatykanie flag na Bramie Brandenburskiej. Tak widziałam przez wiele lat, bo tylko takie obrazy pojawiały się w tv z okazji każdej rocznicy wyzwolenia. Z biegiem lat uzupełniałam obraz o różne historie i te zasłyszane i te przeczytane. I wtedy pojawił się w mej głowie melanż postaci. Juz my Polacy nie tacy cacy; nie tylko uciśnieni, pokonani, zgnębieni przez Niemca i Ruska ale też sami w sobie różni; i dobrzy i źli. Książka szczególnie spodobała się mojej mamie i jej bratu. Mama wojny nie pamięta (rocznik 42) ale pamięta biedę i powojenny strach, głównie z opowiadań swojej matki i ojca. Podhale żyło pod paraliżem bandy Ognia Józefa Kurasia ale też nie brakowało śmiałków, którzy ruszyli na szaber. Tamte lata nie były pasmem radości z tytułu wyzwolenia, były raczej pasmem niepewności podszytej strachem i Grzebałkowska dobrze oddała atmosferę jak i prawdę historyczną tamtych momentów.


A. Stasiuk/D. Wodecka "Zycie to jednak strata jest". Czytając czułam się tak jakbym siedziała gdzieś na otwartej przestrzeni i rozmawiał z autorem. Dorota Wodecka zadawała pytania, które sama miałam ochotę zadawać a Stasiuk odpowiadał, ja nawet gęby nie musiałam otwierać i po lekturze miałam wrażenie, że mogłabym teraz po prostu pomilczeć w towarzystwie Stasiuka.


H. Mankell "Włoskie buty". To moje pierwsze zetknięcie z Mankellem nie kryminalnym i jakże udane! Autor zaskakiwał mnie znajomością układów męsko-damskich i umiejętnością trafnego przekazu. Ale, ale, w fabule tkwi sporo tajemnic i dzięki temu książka nie popada w nastrój znany z romansów (taki, który mnie nudzi lub usypia) ale pozwala na czujne śledzenie rozwoju wypadków i podobną do kryminałów chęć rozwikłania zagadek. Do tego dodajmy jeszcze klimat skandynawskiej posępności pomieszanej z ekstazą krótkiego lata i już mamy mieszankę wartą przeczytania.


M. Hayder "Zaginione". Z tą autorką spotkałam się po raz pierwszy i nie powiem, żeby było to spotkanie nieudane. Kryminał, którego akcja dzieje się w hrabstwie Glouscestershire jest napisany sprawnie i wciągająco. Punktem początkowym jest uprowadzenie jedenastoletniej dziewczynki razem z samochodem z podziemnego parkingu. Prowadzący śledztwo Jack Caffery nie orientuje się wprawdzie tak szybko jak ja kto jest prawdziwym sprawcą ale nie jest to wadą ciągniętej opowieści. Nadal miałam chęć czytać dalej, choćby dlatego by potwierdzić własne podejrzenia :) W tym kryminale splata się kilka wątków i akcja prowadzona jest na kilku płaszczyznach - czytelnik nie ma czasu się znudzić :)


A. Munro "Dziewczęta i kobiety". Dałam noblistce drugą szansę, bo kiedyś czytając kilka jej opowiadań zniechęciłam się - wydały mi się napisane strasznie sucho, jakby z pozycji beznamiętnego obserwatora i nie zdobyły mojego uznania. Jednak wiedziałam (od innych), że proza Munro jest nierówna i widząc tę książkę w Biedronce zakupiłam. To było bardzo dobrze wydane 9zł :D Tutaj Munro nie jest beznamiętnym obserwatorem - obsadza się w pierwszej osobie i bez cienia pruderii opisuje swoje wchodzenie w dorosłość. Nie ma tu żadnego zadęcia na wybielanie postaci i dzięki temu miałam wrażenie, że Del Jordan to mogłam być ja. Dojrzewanie jest fantastyczne i jednocześnie okropne. Z jednej strony krew miesięczna spływająca po udach z drugiej narastający krytycyzm do własnych bliskich a w końcu pytanie o swoją tożsamość i próba zaistnienia w świecie dorosłych. Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej powieści na ten temat.



A. Oz "Judasz" Bardzo cenię prozę Oza za obrazowe pisarstwo pełne szczegółów pozwalające czytelnikowi przesuwać przed oczami film pełen dźwięków i zapachów. Jednak "Judasz" zmęczył mnie Benem Gurionem, którego miałam dość ale, który był nieodzownie potrzebny wymyślonemu przez Oza bohaterowi ze względu na osadzenie akcji w roku 1959.  Szmuel jest młodym studentem, który pisze pracę o Judaszu w oczach Żydów i który postanawia przerwać studia z powodu utknięcia w martwym punkcie tejże pracy. Zarobkowo postanawia zająć się opieką nad niepełnosprawnym człowiekiem. Ta historia, pomijając szczegóły polityczne ówczesnego Izraela, pełna jest przeżyć wewnętrznych Szmuela zafascynowanego dojrzałą kobietą. Trafnie, bardzo trafnie ujęte, w rzeczy samej a na okrasę dostajemy rozważania ateisty na temat zarówno chrześcijańskiego jak żydowskiego ewentualnego spostrzegania osoby Judasza, Jezusa i Boga.



E. Hawke "Środa popielcowa". Książka autorstwa aktora, który nie pisze o swoim życiu/sukcesie/odwyku/diecie itd wydała mi się poniekąd dziwactwem we współczesnym świecie show biznesu. Kupiłam ją rok temu na wyprzedażowym kiermaszu w Łebie. Zaczęłam nawet czytać historię opowiadającą o dwójce młodych ludzi ale... potem czytałam już coś innego. Tego lata wróciłam do niej i odkryłam, że Hawke umie spojrzeć na kontakty damsko-męskie z różnego punktu widzenia co jest niewątpliwym atutem. Autor zaskakuje wrażliwością wnikania w niuanse duszy co rekompensuje troszkę kanciasty styl pisania i jeden błąd merytoryczny, który mi wpadł w oko.