czwartek, 28 listopada 2013

Włoski kurczak z cytrynką w de.

Zdjęcia nie będzie, bo Puchaty oprotestował kurczaka i podjął się robić dzisiaj kotlety z piersi samodzielnie. Mnie smażenie kotletów w tygodniu nie wychodzi, bo jestem w porze obiadowej zajęta pracą a Puchaty się przeziębił, bo... bo chodził w wiatrówce, bo mu ciepło było!. Po dwóch dniach marznięcia złapał mega katar, od którego nie uratowała go już kurtka zimowa. Dzisiaj w nocy był przyjemny mrozik -11 st a teraz za oknem śnieg, szadź i -2, pogoda w sam raz by ogrzać się przy włoskim, soczystym kurczaku pachnącym latem :)

Pieczony włoski kurczak w porach, papryce i z oliwkami Nigelli Lawson.

1 kurczak wagi wg uznania (w przepisie jest ok1,5kg ale kiedy zrobiłam go po raz pierwszy właśnie tak ważącego, to wszyscy uznali, że nie było co na nim obgryzać - kupuję więc teraz kurczaki ok 2 kg)
1 cytryna przekrojona na pół
4 gałązki rozmarynu (używam suszonego, bo mój chorwacki ma tylko 1 gałązkę :D)
3 średnie pory
4 papryki (kolorowe)
ok 100g czarnych oliwek (jak ktoś nie lubi to się obejdzie bez)
ok 4 łyżki stołowe oliwy z oliwek
sól morska, mielony pieprz czarny

Kurczaka umyć i namoczyć w zimnej wodzie przez min 1 godz. Dzięki temu mięso będzie soczyste. Wytrzeć do sucha. Piekarnik rozgrzać do temp. 200st C.

Warzywa umyć. Paprykę pozbawić nasion, pokroić na spore paski wzdłuż. Pory pokroić na kawałki ok 2-3 cm . Wsypać pokrojone do brytfanki/blaszki warzywa dodać oliwę i wymieszać.

Kurczaka natrzeć solą i pieprzem oraz rozmarynem (nie zapominając o środku!), włożyć mu pół cytrynki w de. Położyć na warzywach i polać jeszcze trochę całość oliwą. posypać posiekanymi oliwkami i wstawić do piekarnika.

Osobiście piekę tego kurczaka pod przykryciem przez 30 min (Nigella nie przykrywała niczym) po czym usuwam przykrycie (może być z folii aluminiowej), obracam brytfankę i piekę dalej aż się pięknie zarumieni przez kolejne 45-50min. Jeśli nie jesteście pewni stanu kurczaka, to wystarczy zrobić próbę dziobiąc go w pierś i udko ostrym nożem. Jeśli wypływa tylko przezroczysty płyn bez krwi, to kurczak jest gotowy.

Mięso wyjąć i odstawić do odpoczęcia na 10 min. Wyjąć cytrynkę z de i zrobić to co zrobił Gordon Ramsey w jednym ze swoich podobnych przepisów - wycisnąć jej sok do warzyw i sosu w brytfannie, delikatnie zamieszać.

Kurczaka pokroić na porcje, ułożyć na ogrzanym półmisku i przybrać warzywami i sosem z brytfanny. Można podawać z ziemniakami ale mnie wybornie smakowało z szafranowym orzotto z pęczaku :)

Wszystko można przeczytać tu

Orzotto czyli pęczak w formie risotta:

Małą cebulkę posiekać i podsmażyć na oliwie (robię to w garnku, w którym będę gotować pęczak). Dodać pęczak i tyle samo bulionu (czyli np.: 1 szklanka pęczaku na 1 szkl bulionu). Gotować na bardzo małym ogniu pod przykryciem mieszając od czasu do czasu. Gotowanie rozpocząć  po włożeniu kurczaka do piekarnika, bo czasowo pęczak dochodzi w ok 1 godz. Jeśli wyparuje więcej płynu można podlać ponownie bulionem (kolejną szklanką) do konsystencji risotta. Na koniec kiedy pęczak już jest miękki dodajemy szczyptę szafranu i starty parmezan lub łyżkę mascarpone (do wyboru).

Podczas pieczenia tego kurczaka rozchodzi się cudowny aromat :) Smacznego :)))

środa, 27 listopada 2013

Rok totalnej rozsypki czyli podwójne dno pudełka.

Na wiosnę zaczął szwankować piec gazowy c.o. A to wszystko przez to, że zima skończyła się wtedy kiedy powinna być już połowa wiosny. Piec końcem kwietnia został zignorowany i wstępnie zdiagnozowany jako do wymiany przed kolejnym sezonem grzewczym.

Potem zwariowała pomywaczka nadworna. W ogóle nie suszyła naczyń. Po doraźnej naprawie okazało się, że to nie rana cięta i plastrem nie zalepisz.

Dzwonek karkonoski.
 
Miłosna górska.


Strajk awaryjny rozpełzał się strasząc wizją upadku królestwa domowego lub szybkiego popadania w ruinę, bo praczka zaczęła lać wodę. Elektrycznie przy tym śmierdząc. Okazało się, że kołnierz się jej rozerwał, wymieniona niedawno pompa z powodu kamienia w wodzie zaczęła także szwankować a silnikowe serce przepaliło jakieś zwoje, szczotki czy co tam jeszcze pod ręką miało i to śmierdziało wirując bynajmniej nie w tańcu.

 
Tego jeszcze nie znalazłam z nazwy ale może ktoś wie?

Na to wszystko siekło jeszcze naszą gotowaczkę wody. No cóż przy tej ilości wapnia, który zalegał na grzałce i moich zabiegach odkamieniających to nie dziw. Dziw, że to nie grzałka padła a włącznik.

Narzędzie mojej pracy na koniec roku szkolnego zazgrzytało płytą CD i zamilkło bezczelnie na dwa miesiące po upływie gwarancji!

Starzec gorycznikowy.


Jestem pewna, że gdybyśmy nadal trzymali, z sentymentu głównie, naszą nadworna karocę, to i ona zastrajkowałaby awaryjnie! Na szczęście w stajni nowy model, fabryczny i póki co tylko paliwo trzeba lać i filtry zmieniać. Ufff!

I jeszcze finałowa akcja odwetowa ze strony mojej ulubionej sokowirówki (podarowanej przez teściową), rocznik o statusie muzealnym 72. Po prostu zaczęła trzeć sama siebie i wyciskać plastik do soku :/ Na szczęście moja mama przekazała mi swój egzemplarz EDA Predom z roku 76 w obrocie zupełnie bezgotówkowym :D


Gdyby nie podwójne dno pudełka Pana Gryzonia nie ogarnęlibyśmy tych wydatków. Ponieważ kasa domowa ma taki dziwny zwyczaj, że znika bez oglądania się na nas, to Pan Gryzoń z rodu Chomików, chomikuje gdzie się da zasoby pieniężne. Ponieważ konto bankowe wydaje się mu niepewnym miejscem (pewnie ze względu na możliwość płacenia kartą) chomikuje nagminnie podkradając forsę z oficjalnej domowej kasy (czasami nieznacznie a czasami drastycznie) i upycha po różnych dziwnych miejscach omijając skarpetki i słoiki jak schowki przestarzałe i zbyt oczywiste dla potencjalnego złodzieja :D  Dzięki temu nie odczuliśmy gwałtownego wycieku środków, a nawet udało się nam jeszcze nadprogramowo zainstalować stację zmiękczania wody i objechać na wycieczkę do Poznania.

Tojad mocny.


Prawda jest taka, ze jak fizycznie nie ma forsy w portfelu, to się jej nie wyda. Jak się nie posiada karty, to się nią nie płaci (o sobie mówię). Jak się bierze tylko 100zł do sklepu, to szybko się przelicza wartość koszyka, żeby nie świecić oczami i pustym portfelem przy kasie. Pewnie, że są wydatki nieuniknione, bo zewsząd spływają rachunki, od których nie da się uciec, ale nad całą resztą trzeba się zastanowić jak wydać.

Jednak życzyłabym sobie (i Wam też!), żeby za kilka lat nie nastąpiła kolejna seria strajków awaryjnych wymagających natychmiastowej wymiany sprzętu. Jakoś lepiej to znieść jak się psuje 1 sprzęt na rok niż wszystko naraz (żelazko padło w ubiegłym roku, to jest usprawiedliwione ;)) Dlatego wkleiłam letnie kwiaty łąk tatrzańskich, żeby wpis nie był przygnębiający ;) Jeszcze tylko chodniki do kuchni kupię (poprzednia wersja została spalona przez Houdiniego) i mogę pomyśleć o prezentach świątecznych.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Odpust - rozpust.

Na katarzynki nasza parafia sprawiła niespodziankę wszystkim wiernym gromadzącym się na mszach w kościele. Po zakończeniu dwie urocze "Katarzynki", w przebraniu jak z obrazu na głównym ołtarzu, rozdawały okolicznościowe pierniki :)



Pierniczkowi towarzyszy "ostatni Mohikanin" czyli ostatni kwiat przepięknego storczyka, którego dostałam od Pana Gryzonia 18 października! Wytrwał do pierwszego śniegu, o którym już pewnie wiecie od samego rana. 


Nareszcie coś się dzieje!
Wykrzyknęli młodzi zapytując czy w sobotę pojedziemy na narty. 
Coś czuję, że w sobotę to będzie lepienie pierwszego bałwanka w tym sezonie :)

Pozdrawiam trafiając Wam śnieżką za kołnierz ;-)

piątek, 22 listopada 2013

22/11/13

Sprężenie. Widoczne po ocenach Puchatego. Nie są te oceny rewelacyjne, ale są o niebo lepsze niż w ubiegłym roku o tej porze. Rokuje nadzieje na przyszłość. Przestraszył się tej zawodówki, do której z taka chęcią wysłalibyśmy go czy się ogólnie otrząsnął z odrętwienia, które objęło większość dzieciaków w jego klasie. Koniec gimnazjum działa mobilizująco, lepiej niż wódz Hunów Attyla-Bicz Boży ;-)

Czytam sobie Głowackiego "Z głowy". Może i cysorz to mioł klawe życie, ale Głowacki barwniejsze! Mam ochotę na więcej, ba nawet na "Antygonę w Nowym Jorku" czy "Polowanie na karaluchy" a tymczasem do pary przyniosłam książkę Kofty "Wielką miłość tanio sprzedam", którą czytałam pewnie ze 2 lata temu :D

W przyszłym tygodniu wywiadówki w podstawówce. Na karku testy gimnazjalistów i matury próbne. Jeszcze tylko tydzień dyżuru porannego, potem słońce może wstawać beze mnie.

Nikt nie wierzy w Mikołaja, zostały nam mikołajki, ale tradycja wysyłania listów pocztą parapetową pozostała :) Idę zamówić sobie komiksy pocztą elektroniczną, a co, niech się Mikołaj wdraża w nowe technologie!


środa, 20 listopada 2013

Nadziewana papryka dla leniwych.

Przepis  z kąta ;-) czyli niewiadomoskąd. Mam całe mnóstwo takich przepisów. Najgorsze (a może najlepsze), że ich nie zapisuję i kolejny raz jest zupełnie nową odsłoną, bo cos tam zawsze zmienię.


5-6 mniejszych papryk (preferuję czerwone)
1/2 chudego mięsa mielonego (akurat miałam wieprzowo-wołowe ale kiedyś robiłam z mielonej szynki)
1 op. serka mascarpone
2 puszki pomidorów krojonych lub butelka passaty
2 spore cebule
6 ząbków czosnku
liście laurowe, pieprz ziarnisty, oregano, bazylia, sól i pieprz
oliwa z oliwek
1 kulka mozzarelli
1 szklanka suchego ryżu

Papryki umyć, usunąć ogonki i gniazda nasienne. Ryż ugotować na półtwardo lub półmiękko  ;P w osolonej wodzie. Odcedzić przelewając zimną wodą w celu zahartowania.

W garnku rozgrzać oliwę, wrzucić 3 ząbki siekanego czosneku  i posiekaną 1 cebulę. Zezłocić po czym wlać pomidory lub passatę, dodać liść, ziele ang. pieprz ziarnisty, sól i pieprz i dusić ok 15 min na wolnym ogniu. zwiększyć ogień i dodać serek mascarpone cały czas mieszając doprowadzić do ponownego zagotowania. Dopiero teraz dodać oregano i bazylię, sprawdzić smak i ewentualnie dolać trochę wody (podczas pieczenia papryk  część sosu  odparowuje). Odstawić do ostudzenia.

Mielone mięso doprawić sola i pieprzem. Dodać 1 drobno posiekaną cebulę i pozostałe 3 ząbki czosnku. Wymieszać z ostudzonym ryżem. Przed wypełnieniem papryk koniecznie spróbować smak farszu.

Na dno naczynia wlać ok 1/2 sosu. Ustawić w nim papryki i dolać resztę sosu. Każdą paprykę nakryć pokrojoną w plastry mozzarellą. Przykryć naczynie pokrywą i po wstawieniu do piekarnika na 170st z termoobiegiem zapiekać ok 1 godz. 10 min.

 
Tak wygląda danie przed włożeniem do piekarnika.



Dietetyczna wersja sosu także dostępna. Wystarczy nie dodawać mascarpone a obiad traci sporo kalorii a jest równie smaczny :) A dla leniwych, bo wszystko można ogarnąć w niecałą godzinę a potem można już leżeć i pachnieć, i czekać aż "samo się " upiecze ;-)

 
A tak po wyjęciu  z piekarnika :) Smacznego :)))


Dzisiejsze zdjęcia macie dzięki uprzejmości osób, które nie zjawiły się w porze obiadowej a powinny były. Po potrawie zostało jedynie wspomnienie, piękny zapach i brudne naczynie, no i pełne brzuszki :)

wtorek, 19 listopada 2013

Wszystko zależy od schabu.

Najlepiej żeby był z młodej świnki ale jeśli mamy gruby i podejrzewamy, że tucznik był przetrzymany, to znacznie polepszy kruchość mięsa leżakowanie w zamrażalniku przez przynajmniej 24h.

Schabowa rolada z szynką porscuitto podglądnięta od Nigelli Lawson z programu tv Nigelissima:

ilość poszczególnych składników zależy od wielkości schabu, więc nie napiszę dokładnie tylko tak jak lubię "na oko"


3-5 ząbków czosnku
oregano
szynka prosciutto lub odpowiednik z B
sól morska
pieprz czarny mielony
płatki chili
2-3 cebule ( najlepsze są spore dymki ale koniecznie w suchej łusce, sama użyłam normalnej cebuli)
1 kieliszek wody
1 kieliszek wermutu (najlepszy wytrawny)
oliwa z oliwek
bawełniana nitka

Mięso umyć, osuszyć i ostrym nożem rozkroić jak na roladę na grubość ok 1-1,5 cm. Zgnieciony czosnek rozsmarować na mięsie, położyć plastry szynki, posypać oregano i płatkami chili. Zwinąć ściśle i związać. Nasmarować oliwą oprószyć pieprzem i solą morską. Na dno brytfanki rozlać trochę oliwy. Cebule pokroić na dość grube poprzeczne plastry razem z łuską (dzięki niej sos ma piękny kolor) i ułożyć na dnie brytfanny. Na to położyć mięso, jeszcze polać oliwą i oprószyć oregano. Wstawić do piekarnika temp ok 170st z termoobiegiem. Swój kawałek (1,20 kg) piekłam ok 1h 20 min polewając pod koniec sosem, który się utworzył. Gotowy schab wyciągnąć na deskę do odpoczęcia, najlepiej przykryć. Brytfankę przestawić na palnik, podlać wodą i wermutem; odparować alkohol gotując do zredukowania do 1/2 ilości. Roladę pozbawić nitek,  pokroić na plastry i zalać sosem (przed polaniem wyciągnęłam z sosu wszystkie suche łuski cebuli chociaż Nigella wrypała wszystko na półmisek).

Nie bójcie się posypać gęsto solą morską. Ona jest mniej słona od zwykłej ale nie wyobrażam sobie włoskich potraw bez niej. Ogólnie przestawiłam się na jej używanie odkąd zaczęliśmy jeździć do Chorwacji.


Myślałam, że podsunę Wam gotowy przepis na tą roladę ze zdjęciami ale na oficjalnej stronie Nigelli nie ma tego przepisu.Jeśli chcecie podam Wam także przepis na soczystego, pieczonego kurczaka po włosku, który stał się hitem w naszej rodzinie i wyparł nudne, polskie kurczę pieczone :) Przepis śledziłam na którymś programie tv i zapisałam. Ona tam jeszcze robiła chipsy ze skórki, która była na schabie ale u nas w masarni nie sprzedają schabu ze skórą.

Smacznego :)


poniedziałek, 18 listopada 2013

We mgle.

 
Tonę co rano idąc po zakupy. Lubię wilgoć, która jak mokra wata zatyka nos i otula twarz. Z troską popatruję na moje "zamszowe" kozaczki, na których pojawiły się pęknięcia. Lubię te buty, za kolor i wygląd. Rozglądałam się po sklepach w poszukiwaniu zaprzeszłego czasu, bo takich kozaków już nie produkują... A ja nie chcę kupować tych modnych, bo mi się nie podobają. 
 
Jesienią często chodzę w spódnicach. Powoli rozstaję się z rowerem (nie z powodu pogody a raczej z zimna, bardzo łzawią mi oczy podczas jazdy) co nie jest zbyt fajne, bo teraz ciężar zakupów przerzucił się na ramiona i barki. Jednak wolę chodzić po zakupy piechotą.
 
Jutro znowu zignoruję świt mimo pobudki o 5.45. Ponieważ jest to środek nocy położę się z powrotem do łóżka. Jestem mistrzem świata w zasypianiu na czas. Zdążę jeszcze pośnić  do 6.45 ;-)
 
 
Wczoraj zrobiłam schabową roladę z szynką prosciutto, oregano i czosnkiem. Piekła się na cebuli polana oliwą z oliwek a potem dolałam wermutu do sosu.  Dzisiaj zwykły rosół a jutro papryki nadziewane w sosie pomidorowym z mascarpone. W zeszłym tygodniu jedliśmy mięso tylko we wtorek i sobotę. Nikomu nie brakowało a mnie to już najmniej.
 
W szkole moich dzieci zorganizowano w-f na lodowisku. Fajnie, bo 10 spotkań. Niefajnie, bo nikt nie pomyślał, że spocone dzieciaki będą wracały do szkoły na dalsze lekcje. Zajęcia dla klas III są o 9.00 a syn ma w ten dzień lekcje od 8.00 do 12.25. Hmm i jeszcze te łyżwy i kask będzie rano wlókł na mszę św, bo wypada mu służenie we wtorki. Chyba mu to zaniosę pod lodowisko...

piątek, 15 listopada 2013

Wielkopolska.

Jako dziecko zadziwiała mnie bezmiarem przestrzeni i faktem, że ludzie mogą chcieć mieszkać na takim terenie :D Ojciec mój nie chciał, wybrał góry, chociaż ze względu na własne ciśnienie fatalnie się całe życie tutaj czuł. Kiedyś wyszła kwestia bym zamieszkała z babcią we Wrześni. Za nic nie byłam w stanie sprostać prośbie ojca. Miałam tam masę koleżanek i kolegów, akurat zmieniałam szkołę i mogłabym ja zacząć tam, a jednak... nie byłam sobie wyobrazić życia w tak monotonnym krajobrazie. Jedyne co mi się w Wielkopolsce podobało to gorące lata, no i może jeszcze jeziora. No dobra, lubię owoce morwy i widok szarych pni platanów - lubię dotykać tych drzew. Ale to ciągle za mało było, żeby się tam przeprowadzić na dłużej. Brakowałoby mi ciasnego horyzontu, ukochanego halnego wiatru, śniegu po pas w zimie i bliskich.



We Wrześni oprócz mojej cioci odwiedziliśmy także dziennikową Hannęmarię, która podjęła nas z wielkimi honorami. Spędziliśmy przemiły wieczór w rodzinnej atmosferze za co jeszcze raz serdecznie dziękujemy! :*

-  To jest rzeka. Obwieściłam wskazując na płynącą pod mostkiem strugę.
- Jaka!!!! Chłopcy wybałuszyli gały.
- Wrześnica.
- Rzeka?!?!
- Tak, i w ogóle cieszcie się, że ją widzicie.
- Dlaczego?
- Bo kiedy przyjeżdżałam tu latem, to była mniejsza niż Suchy (potok)
- I to jest rzeka! To niesprawiedliwe! Zaczęli protestować. Nasze Dunajce sa 10 razy większe a na moście pisze, że to potoki!
- No widzicie, górskie potoki są większe od tutejszych rzek, ale dopiero jak się Dunajce złączą to tworzy się z nich rzeka.

Brama na ul. Garbary. Stacje kolejową o tej nazwie z uporem nazywaliśmy "Poznań Garbaty" i na nic tłumaczenie ojca, że kiedyś była to dzielnica kuśnierzy i stały tu zakłady garbarskie :) Zresztą tak samo śmieszyła nas miejscowość Nekla-Tekla oraz wioski, których zakończenie było przewidywalne; Grabowo, Gozdowo, Kołaczkowo, Chwaliszewo, Strzałkowo. Po powrocie w nasze strony przerabialiśmy na wielkopolską modłę nasze nazwy i powstawało Krakowo, Gronkowo, Ostroskowo, Ludżmierzowo a najlepsze było Zębowo :DDD

Sprawdzanie stabilności pręgierza.

 Najładniejsze miejsce w Poznaniu poza Rynkiem.

Zdobycie Cytadeli


"Skocik " - takim tatuś w wojsku jeżdził.

Podbój Umberto.

A potem zwiedzanie przez okno :)




- A to co za rzeka? Zapytali już bez podtekstów na widok Warty rozlanej szerokim korytem.
- Warta. Duża, prawda?
- No to, to można rzeką nazwać a nie jakieś śmieszny kanał pełen ścieków (tak się im skojarzyły mętne wody)
- Ale powiem wam, że jak wasza prababka pochodząca stąd, stanęła po raz pierwszy na moście w Krakowie, to zapytała jak wy "a co to za rzeczka?"
- Jak to rzeczka? na Wisłę rzeczka?!
- Bo była przyzwyczajona do widoku Warty w Poznaniu a musicie przyznać, że Wisła w Krakowie jest mniejsza.

wtorek, 12 listopada 2013

Malta z metką i rogalem.

 
Ciepło, coraz cieplej. Róże kwitną, dziwowisko!

 
Dzieciom jak zwykle nie chciało się pozować w wyznaczonych miejscach.

Za to chętnie dali prowadzić się do miejsc jedzeniem pachnących. Po drodze, o dziwo!, coś jednak zauważali.

Przemysła zamek nie wzruszył Pana Gryzonia - trochę zbyt się przyłożyli z odnawianiem, skwitował po przemyśleniu.

Rogale marcińskie epatowały zewsząd, ze straganu, z afisza, z wystawy -  w niedzielę były nienachalne, za to w poniedziałek wyłaziły wszystkimi poznańskimi bokami ;-)


Bardzo podobał nam się  Stary Browar dopracowany w każdym detalu ale wszyscy wyczekiwali południa, bo...

kiedy otwarły się drzwiczki wieżyczki zewsząd dobiegło głośne "oooo!!!" jakby pod ratuszem stała setka Shreków z Osłami :D

Równo z pierwszym uderzeniem zegara na zgromadzenie sypnął się gęsi puch i pióra.

A koziołki tryknąwszy się 12 razy zniknęły w wieżyczce na kolejne 24 godziny. Synowie byli zawiedzeni, że są leniwsze od krakowskiego trębacza, który co godzinę wypluwa płuca do trąbki, żeby turystów ucieszyć :D

Rynek zaludniły tłumy ustawiając się w potężne kolejki do kotłów z darmową imieninową gęsiną podawaną z modrą kapustą. Idea świętowania imienin ulicy bardzo mi się podoba. Takie lokalne festiwale i święta zawsze wzbudzają moją sympatię. Uważam je za wyjątkowe, warte uwagi i warte rozpowszechniania jako nasze, własne, rodzime i najlepsze :) Wśród poznaniaków panował radosny nastrój, było sporo ludzi przyjezdnych (szczególnie ze Śląska) i z pewnością wszystko wyglądało o stokroć lepiej niż spalenie tęczy w Warszawie o czym dowiadywaliśmy się z radia.

Gdybyśmy tak bliżej mieszkali, to z pewnością odstalibyśmy swoje, żeby spróbować imieninowych frykasów. A tak to tylko pozostało nam obejść się smakiem i pyszną kawą w Umberto (którego w życiu nie znaleźlibyśmy samodzielnie gdyby nie podpowiedź nieocenionej Brommby!) po czym podziwiając plaskate okoliczności przyrody udaliśmy się na południe. Synowie zadziwieni byli polami kapusty, kalafiorów lub porów, których nikt nie zbierał przed mrozem śniegiem i zimą;  sczerniałymi kikutami kukurydzy, którą dopiero teraz kombajny kosiły. Zdumiewały ich pryzmy burych kamieni, które okazywały się być burakami cukrowymi, przepiękne utrzymane "trawniki" oziminy, "gniazda" na drzewach, które były jemiołą i egipskie ciemności pustych przestrzeni (5,10,15 min jazdy, o! jest jakaś chatka! 5,10,20 min jazdy, o! jest druga)

Termy Maltańskie oczarowały mnie. Przede wszystkim basenem o wymiarze olimpijskim gdzie nie musiałam wykonać 80 nawrotów a tylko 40 ale także od strony organizacyjnej i finansowej. Wszystko tam jasno i przejrzyście opisane, bogata oferta do wyboru, wiele atrakcji wewnątrz i na zewnątrz, basen z cieplutką solanką a wszystko to za 105 zł w weekend za rodzinkę 2+3 za trzygodzinny pobyt. Dodatkowym plusem jest czas, który zatrzymuje się automatycznie kiedy wchodzi się do sauny :) Czyli można dostarczyć ludziom atrakcji nie zdzierając z człowieka kasy! Gdybyśmy mieszkali w Poznaniu (a byli tacy, to nie żart, którzy w tym mieście chcieli zamieszkać już, teraz i natychmiast z powodu koncertów i sklepów z yerba mate), to z pewnością bylibyśmy tam częstymi bywalcami :) Trochę nas przeraziły zapchane parkingi  ale okazało się, że wewnątrz jest tyle miejsca, że nie ma się wrażenia tłumów i przepełnienia.

Złota Brommba słusznie podsunęła mi ideę zamieszkania w centrum, a nawet wysłała kilka linków z namiarami. Wybrałam "Dobranoc" hostel na Strzeleckiej i mogę go wszystkim polecić. Jest fajnie i nowocześnie umeblowany, czysty, schludny, niewielki ( tylko 10 pokoi), posiada wi-fi (napisz, że darmowe! wisi mi tu Kołek i podpowiada zza pleców), salon z aneksem kuchennym a korzystanie ze wspólnych łazienek nie stanowi problemu ponieważ nawet przy komplecie gości jaki był w nocy z 10/11  3 łazienki z prysznicami i 2 osobne toalety całkiem wystarczają. W cenę noclegu wliczone jest śniadanie, kawa i herbata, którą można robić sobie bez ograniczeń. Dzięki wiadomościom od Brommby zajadaliśmy się przepyszną, włoską pizzą na ulicy Wronieckiej i smacznymi deserami w "Republice róż" na pl. Kolegiackim gdzie zechciała się z nami spotkać i dała się poznać jako  osóbka energiczna, niezwykle ciepła i serdeczna  :) Dziękujemy Ci Brommbo :*

Nie zrobiłam wiele zdjęć. Z dziećmi to nie wycieczka po zdjęcia. Chodząc jęczały i kwęczały ale  wrócili zadowoleni. Ja mam niedosyt Poznania, nie obleciałam go w kółko ze trzy razy (nie byłam w starym ZOO,pod Okrąglakiem, na dworcu kolejowym czyli tam dokąd dreptały moje nogi w dzieciństwie - dziwne że pamiętam Poznań jako zupełnie płaski a tam wzniesienia i górki nawet są!), przywiozłam tylko 200 zdjęć, ale za to najadłam się wspaniałości, dostaliśmy "gościniec" na drogę, bo byliśmy nie tylko w Poznaniu,  ale o tym "następną razą" jak mówią poznaniacy podśmiewując się z mojego "wychodzenia na pole" :))) Za to napatrzyłam się do syta na półkoliste wykusze, niby wieżyczki narożne, zabudowane balkony, które tak oczarowywały wyobraźnię mojego dzieciństwa :)



PS
Droga Brommba wyjaśniła także zagadkę zbyt nowego i odpicowanego wyglądu zamku Przemysła. Ten zamek właściwie jest budowany od nowa na ruinach zupełnie zburzonego zamczyska. Odbudowa wzbudziła wiele kontrowersji i protestów wśród poznaniaków, ale jednak jest realizowana.

piątek, 8 listopada 2013

Malta.

Pakuję nas. Oczywiście wszystkich do jednej walizeczki :) Torbę sportową wypchałam ręcznikami kąpielowymi i innymi ustrojstwami do pływania.

- Co my będziemy robić na tej Malcie jak będzie lało? Zapytał Pan Gryzoń.
- Jak to co?! Chłopie oni tam mają olimpijski basen!!! Jaram się jak nie wiem co.
- No i...?
- No i pływać będziemy! Entuzjazm przerzuca mi się na ramiona, które już machają wyćwiczonym ruchem.
- Ale co ma do tego wymiar olimpijski? Zero zapału.
- Jak to co?! Święte oburzenie. Nie trzeba robić tyle nawrotów jak się płynie na 2 km!
- Ja się nawrócę na pewno, ale do sauny. Bo jest tam sauna? Upewnia się prawie, że trwożliwie.
- Jest... Normalnie nie można z takim pogadać ;-P

- A potem jak się wypływamy i wyparzymy to co? Indaguje po chwilowym milczeniu.
- Potem pójdziemy na miasto pić.
- Zdecydowanie jestem za!

Dzieci jakoś mniej zachwycone piciem, wolałyby coś zjeść. Więc i jeść będziemy a potem spać, a potem apiat od nowa :) Więc wszystko ustalone: spanie, picie, jedzenie i pływanie. Nie dodałam tylko, że będziemy chodzili zwiedzać - po co ich zniechęcać, powie się, że to trasa do baru/restauracji czy co tam będą chcieli :D Najlepiej chcieliby nie ruszać się z domu, ale nie ma tak. Matka organizuje, wyżywa się logistycznie, więc stado będzie truchtać, może nawet ze szemraniem złowrogim - niezbyt mnie to martwi. Auto zamierzamy porzucić na parkingu na dłużej.

Udanego weekendu dla Was :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

4/11/13

Przeczytałam kolejna Gretkowską. No cóż, ciśnie mi się pod palce stwierdzenie, że na starość traci się hardość i niewyparzony język. No ale nie wiem czy Gretkowska uważa się za starą, wyczułam natomiast strach przed starością, nie tyle strach bohaterki powieści co być może autorki... Historia "Agenta" rozgrywa się w dwóch krajach równolegle. Zycie równoległe mimo starannego maskowania wysącza się jedno spod drugiego zupełnie niechcący - tak to już bywa, że nie jesteśmy w stanie idealnie się kamuflować i kręcić na dwa fronty. Na starość. Na starość męską zwłaszcza, kiedy większość facetów nie jest drobiazgowa, pedantyczna i pamiętająca o niuansach. Zdrada stanu, jakiegokolwiek, wychodzi mimochodem - biada kobietom spostrzegawczym, bo to one odkrywają, że są zdradzane. Element męski w tej rozgrywce niefrasobliwie kocha dwie kobiety naraz, bo przecież tak też można....

Czy "Agent" mnie rozczarował? Nie, chociaż zaskoczył brakiem " odmiennej estetyki" jak to ujmują niektórzy. Łagodna wersja zbliżeń erotycznych może zawieść miłośnika typowych dla Gretkowskiej "scen". Mnie książka wydała się mało soczysta w sensie emocjonalnym. Odebrałam ją głównie w aspekcie strachu przed starzeniem się, ale może o to chodziło?



A ponieważ Boże Narodzenie już tuż tuż, to w ręce me sama wskoczyła "Szopka" Zośki Papużanki.


Nawet nie miałam pojęcia, że istnieje jakaś Zośka, która pisze. Która pisze rewelacyjne!!! Sama historia już kiedyś była. Matka choleryczka, ojciec idzie na Kopiec, Tomaszek, który jest Maciusiem daje czadu a z boku stoi Zosia samosia czyli młodsza siostra, która chcąc nie chcąc musi dbać sama o siebie. To nie historia wciąga w czytanie a język jakim jest dokonana. Poraziła mnie mieszanka, która jest jak koktajl Mołotowa, niezwykle zapalna - odpala cały skład fajerwerków emocji. Jakże to wszystko współgra z charakterami przedstawionymi w powieści, jak wiernie oddaje ich obraz poprzez wypowiedzi - normalnie słyszysz gderanie matki, milczenie ojca, cichą akceptację niesprawiedliwości Wandzi i sobiepaństwo Maciusia. Niby wszystko było, ale w tej książce jest od nowa i to zupełnie inną jakością od dzieł poprzednich o tej samej tematyce. Życzę autorce kolejnych tak udanych pozycji na przyszłość, wierzę, że nie zdubluje stylu a zaskoczy czymś prostym ale bardzo odkrywczym.







Chłopcy bardzo chcieli do kina. Historia chłopca, który po wypadku doszedł na dwa bieguny bardzo ożywiła ich wyobraźnię.  Houdini poszedł z dwoma pannami a my wzięliśmy Kołka. Puchaty odmówił kina po  obejrzeniu "Chłopca w piżamie" stracił zapał, nie lubi historii zbyt prawdziwych. Jego wola, pewnie poleci na "Hobbita".


Po projekcji chłopcy byli częściowo zawiedzeni. Podejrzewam, że chcieli filmu o wyprawie w ciężkich warunkach a dostali dramat. Nie wiem jak Houdini reagował (bo siedział osobno) ale Kołek przeżywał bardzo tragedie rodzinne. Niezbyt rozumiał pewnie wątek poczucia winy ale za to doskonale widział możliwe tragiczne efekty nieposłuszeństwa względem rodziców. Mnie film bardzo ścisnął za gardło, niezbyt trzeba się wysilać w przypadku matek o taki efekt. Każda z nas ma wyobraźnię, która uruchamia się na dźwięk sygnału karetki. Wiemy co może się stać a poczucie bezsilności w przypadku nieszczęścia i cierpienia, które dotyka własne dziecko jest przerażająca...


Adam traci świat w sensie dosłownym. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o stratę najbliższej osoby, którą jest ojciec, chodzi o  punktu oparcia jaki ojciec stwarzał Adamowi. Choroba Aspargera zdaje się być łatwiejsza do zniesienia jeśli jest ktoś kto tworzy choremu taki punkt. Adam żyje z pozoru tak samo. Pomaga mu przyjaciel. Nowa lokatorka wchodzi w życie Adama mimo, że ten niezbyt tego pragnie. Początkowo wystraszona jego dziwnym zachowaniem Beth odkrywa w Adamie coś szczególnego, coś co pozwala się jej pozbierać po poprzednim związku. To coś zaczyna kiełkować uczuciem ale Beth ma świadomość, że to nie jest tym czego ona pragnie. Adam musi stawić czoła ważnym wyborom. Musi zrobić to sam, co przeraża go, doprowadza do szału i paraliżuje. Niesamowitym wysiłkiem woli postanawia ruszyć w swoją nową drogę.  Zwycięstwo nad słabością płynącą z choroby jest dla Adama bardzo ważnym zwrotem w życiu. Film wart obejrzenia.



Maria Antonina - dziewczynka wyrwana z domu rodzinnego, przewieziona w inny świat i pozbawiona wszystkiego co do tej pory stanowiło dla niej sens istnienia. Posłuszna w wykonywaniu woli rodziców i służbie narodowi (sama  za bardzo nie wie  któremu, austriackiemu czy francuskiemu) znajduje się w pustce dworskiej etykiety, której zasady wydają się jej niezgodne z niczym co do tej pory znała. Dziewczynka w czasie oczekiwania na zbliżenie się małżonka zabija nudę jedzeniem słodyczy, strojeniem się, plotkami i balami. Dziwna Austriaczka powoli staje się hazardzistką, lekką rączką przepuszczającą majątek Francji. Bycie matką nie zmienia nic w jej życiu, bo dzieci są jej natychmiast odbierane, razem z mężem stanowili parę monarszą niezbyt rozgarniętą w polityce ani w zasadach rządzenia krajem. Mimo przepychu wnętrz, dekoracji, strojów itd. w filmie unosi się samotność...




Przekonywująca wersja Kuby Rozpruwacza w doborowej obsadzie. Ponieważ wyrosłam na kryminałach C. Doyle'a z tamtej epoki to pozostał mi niezwykły sentyment do  ostatnich lat XIX w.


Bugajski ma słabość do obsadzania Gajosa w charakterze negatywnego bohatera - jak negatywny, to w jaki sposób bohater? ;P Do Gajosa mam absolutną słabość, która ciągnie się od Janka z Czterech pancernych. Zdecydowanie wolę jego kreacje wieku dojrzałego. Ot choćby z "Przesłuchania" czy "Żółtego szalika". W "Przesłuchaniu" zszokował mnie wielce udanym przekazem nienawiści i ślepej wiary w słuszność idei, w "Szaliku" genialnie oddał fizyczny i psychiczny obraz alkoholika. "Układ zamknięty" pokazuje skorumpowany świat III RP. Nie byłabym taka pewna czy tymi złymi są tylko i jedynie ci "czerwoni" z poprzedniej epoki. Zło w człowieku nie jest zależne od przynależności do jakichkolwiek organizacji, ono po prostu jest. Hodowane latami przez prokuratora Kostrzewę nienawistne i zawistne pobudki podsycają apetyt na pieniądze i władzę. Idzie po trupach do celu, bo dlaczego nie, skoro tyle lat robi to bezkarnie. No właśnie bezkarnie... Konkluzja: lepiej być biednym, siedzieć cicho na dupie, niczego nie dokonać a już broń boże nie starać się w życiu o sukces własnego przedsiębiorstwa, bo jutro mogą przyjść po ciebie, żeby położyć rękę na twoich pieniądzach...