Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bawaria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bawaria. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Historia pewnego zdjęcia (jednego).

Zaglądając tu i tam w wirtualnym świecie rozmnożonym doznałam nagle ataku ze strony pewnego zdjęcia. Właściwie, to nie atak był a raczej natręctwo, którego pozbyć nie mogłam się inaczej jak wyjaśniając sprawę z pewną przemiłą właścicielką tego oto bloga. A wszystkiemu winne było zdjęcie numer 6!

Jezioro Królewskie w Alpach (Konigsee) widziałam tylko raz w życiu przez pół dnia, jesienią 2012 a jednak to jego bezpośrednie okolice dręczyły moją pamięć kilka dni, nim poprosiłam Obieżyświatkę o wyjaśnienie swoich wątpliwości.




Idąc z parkingu w stronę jedynie właściwą, czyli podążając za naszym przewodnikiem zrobiłam to zdjęcie na zasadzie fascynacji analogią. W ogóle człowieka wydają się otaczać i osaczać "ogie" oraz "izmy". Analogicznie do tatrzańskiego (czyli naszego, pomyślałam dumnie) widzicie państwo śpiąca Hexe czyli czarownicę. Widzą Państwo? Tam po prawej, widzicie, jest głowa i cyc strzelisty, jest.



W samym Konigsee raczej niewiele ludzi. Dzień był pochmurny, niskie mgły chyba odstraszały większość turystów, bo faktycznie w porównaniu do zameczku Szalonego Ludwiczka jakby pustawo było. A może to dlatego, że byliśmy tam już raczej późniejszym popołudniem? Nieważne. Idziemy tam gdzie pokazuje pani w czerwonym polarze.



Na przystań. Z takiego "garażu" wypłynęła taka łódeczka:



Jednostka niezatapialna oczywiście, z napędem elektrycznym (naturlich, ja wohl, bo Alpy dookoła, świstaki, niedźwiedzie, kozice, dwugłowe orły czarne znad Austrii itd, naturlich) pięknym kursem,analogicznie do zamierzchłych kursów po Morskim Oku, których ma pamięć nie ma prawa pamiętać, płyniemy sobie a to patrząc w toń Królewskiego,a to słuchając rogu Wojskiego (w którego wcielił się tymczasowo starszy majtek Hans Kloss) i jego echa. płyniemy do pierwszego przystanku.


A po drodze, to się jeszcze niewykluta Maczuga Herkulesa (analogia!) pojawia


albo zalążek schroniska w Pięciu Stawach Polskich


a to przystań bynajmniej nie końcowa. To wysiadamy jak owce z kierdla i podążamy za panem przewodnikiem dalej już lądem suchym i stabilnym.


Są stragany. I są ciupagi :) Rzetelne, nie takie z Krynicy Morskiej z pozdrowieniami z Zakopanego, tylko z metalowymi metkami zaznaczającymi otwarcie, jawnie i niezbicie przynależność do regionu. Ordnung i bez dyskusji turysto! Bardzo mi się to podoba :)


Analogie do tatrzańskich grani pogłębiają się zgodnie z wywodem geologicznym pana przewodnika. Wszystko się zgadza. To samo wypiętrzenie, to samo zgranicenie wzbogacone o wapienie.


Kolor wody ten sam, bo i jeziora polodowcowe z podobnej epoki. Czujemy się jak w domu czego nie można powiedzieć o reszcie uczestników, bo oszołomieni bogactwem otoczenia, wszechogarniającym pięknem wydają się być tym wszystkim otumanieni do tego stopnia, że połowy szczegółów nie wychwytują pewnie. No tak to z powodu braku odpowiedniej analogii ;-)


A my doczekaliśmy się Pana Starszego z kuflami, którego nad Morskim Okiem nie uświadczysz, bo sam musisz człowieku swoje odstać i nie ma to tamto. Złocisty napój pity na odpowiedniej wysokości szybko przenika swoimi leczniczymi właściwościami (tak twierdzą wszyscy Bawarczycy i jakże słusznie!) znacznie lepiej niż na nizinach.


No i jakże uwolnić się od analogii skoro knajpa pod Mięguszowieckimi stoi jak byk! Nawet kierunki geograficzne z grubsza się zgadzają.


I kurcze blade, jednego nam tylko w tych Tatrach brakuje! Takiego kościółka z pękatymi wieżyczkami jak St. Bartholoma. Ale pękate mogli mieć tylko ci, którzy kupcami byli i solą handlowali w zamierzchłych czasach. A u nas w zamierzchłych czasach to na kupców niejaki Janosik napadał i pękate się nam nie należą.



Śpiący rycerz odwrotnie do śpiącej jędzy, lepiej wygląda oglądany od strony Krakowa niż dajmy na to z Liptowskiego Mikulasza, bo go stamtąd w ogóle nie dojrzycie.


Prawda, że lepiej widać i nos, i cyc z silikonu i nieprzyzwoicie krótką spódniczkę.Stara Hexe dobrze się trzyma :)

Nie wiem czy to nie zza tego kościółka Obieżyświatka swoje zdjęcie ustrzeliła ale to już byłby szczyt szczytów jakby się to prawdą okazało :D Zdjęcie w przelocie, we mgłach i deszczu strugach, i pośpiesznym oddalaniu się do miejsca noclegu w Ettal, więc wychodzi, że bezwiednie  byłam w okolicach zwiedzanych przez Obiezyświatkę. Jedno Wam tylko jeszcze napiszę. Tam jest po prostu przepięknie :)))

wtorek, 17 września 2013

Słony świat.

Ponieważ miniony weekend spędziliśmy na bardzo udanej imprezie firmowej w podziemiach wielickiej kopalni soli, przypomniało mi się, że rok temu byliśmy w zupełnie rożnej od rodzimej kopalni soli w Bawarii i postanowiłam odświeżyć wspomnienia. Niestety nie poprę swej opowieści wieloma zdjęciami, ponieważ w kopalni soli w Brechtesgaden nie wolno było robić zdjęć ani filmować. Zdjęć nie przywiozłam też z Wieliczki, ponieważ zabrałam sprzęt bez sprawdzenia i... w aparacie nie było karty :D Nie poczytuję tego za wielką stratę, bo kopalnię odwiedziłam kilka razy i zdążyłam obfotografować to co chciałam nabywając płatne pozwolenie :)

Brechtesgaden jest położone w Górnej Bawarii i znane jest nie tylko z kopalni soli ale też z kwatery Hitlera Beghof, z której obecnie pozostały ruiny. Wejście do kopalni położone jest u stóp góry, więc jak się domyślacie odkryte pierwsze złoża soli znajdowały się w naturalnych jaskiniach, które człowiek zaczął poszerzać w miarę eksploatacji. W Wieliczce złoża solne prawdopodobnie ujawniły się poprzez solanki czyli słone źródła powierzchniowe. Zarówno polskie jak niemieckie złoża ukształtowane zostały podczas wypiętrzenia alpejskiego a historia uzyskiwania soli w Wieliczce sięga neolitu ok 3000 lat p.n.e. natomiast złoża niemieckie eksploatowano od 1102 r n.e., więc krócej.

Wejście główne do kopalni.

Podczas zwiedzania byliśmy ubrani wszyscy w jednakowe kombinezony. I jest to jedyne zdjęcie zrobione w kopalnianej przebieralni. Wiadomo, że z narodem, który zwyczajowo ściska pośladki nie warto dyskutować "ordnung must sein" i kropka. Posłusznie wciągnęliśmy owe zaopatrzone w paski odblaskowe (coby ewentualnych uciekinierów ze szlaku turystycznego szybko namierzyć i przejąć) uniformy i po wejściu okrakiem na ławki wagoników (podobnych do tych, które hulają w bocheńskich podziemiach) ze świstem w uszach ruszyliśmy w głąb góry.


Saltzbergwerk pod słoną górą nadal wydobywa sól kamienną z tego złoża. Być może dlatego jest zakaz fotografowania ale podejrzewam, że może wynikać też z obawy przed kopiowaniem pomysłów mających na celu przyciągnięcie turysty. Urobek uzyskuje się obecnie w zupełnie inny sposób niż był on wydobywany w Wieliczce. Tutaj nikt nie kopie soli kamiennej ani kilofem ani nowoczesnymi sprzętami. W początkowej komorze trasy dla zwiedzających jest plastikowa makieta, która pokazuje, że drążone są odwierty pionowe, w które wpuszczane są rury tłoczące wodę do złoża. Sól jest wypłukiwana i jako solanka odpompowywana na powierzchnię gdzie ulega oczyszczeniu i ponownej krystalizacji w nieodległej warzelni. Jeden odwiert jest w ten sposób eksploatowany przez ok 70 lat a potem zasypywany. Na samym początku oczywiście używano kilofów i drewnianych szalunków wzdłuż chodników i szybów ale w porównaniu z wielicką i bocheńską kopalnią jest ich znikoma ilość i nie na tym polega atrakcyjność tego miejsca jeśli chodzi o zwiedzanie. Główną atrakcją muzealną stanowi olbrzymia pompa wykonana z miedzi. Ta imponująca konstrukcja o nazwie Reichenbachpumpe waży 14 ton i miała możliwość pompowania solanki na wysokość 356 m  co było ówczesnym cudem mechaniki. Pompy te ostatecznie zostały wyłączone w 1927 roku. Słone złoże rozciąga się pod dnem doliny  do  ok 1000m w głąb.  Roczny urobek to ok 850 000 m3. W kopalni panuje temperatura stała i niezależna od warunków meteo na zewnątrz : 12 st C, czyli zimniej niż w Wieliczce.
I cóż za cuda tam maja poza opowieściami historyczno-technicznymi? Ano mają :-) Mają prawdziwy show, który może zachwycić bo jest połączeniem gry świateł laserowych, muzyki i zabawy. I po zejściu do tejże części (nazwijmy ją rozrywkową w odróżnieniu do kilku początkowych komór o  funkcji edukacyjnej) zaczynamy się bawić jak dzieci zjeżdżając na pupach z drewnianych zjeżdżalni wśród kwików, pisków i migających świateł (jednym z nich jest błysk lampy robiącej pamiątkowe zdjęcia). Taka jazda, że hej!

Wszystkie zdjęcia poniższe są ściągnięte z sieci:
Płytkie jezioro pokonujemy w płaskodennej barce (podejrzewam, że na szynach ponieważ ani drgnęła gdy ładowało się nań ok 60 osób) skąpani w laserowych światłach, które są tak umiejętnie ustawione, ze raz mamy wrażenie lustrzanego odbicia sufitu w wodzie, potem nieodgadnionej głębi pod nami a potem znowuż widzimy je jako iluminacje godne stada świetlików w rożnych konfiguracjach. Wszystko to odbywa się przy dźwiękach muzyki klasycznej pięknie zestrojonej z pokazem.
Kiedy wyjeżdża się windą po ok 1,5 godzinnym zwiedzaniu jest się zdziwionym, ze na powierzchni nadal jest dzień. Akurat niezbyt pogodny się nam trafił - taki w sam raz do zwiedzania czegoś podziemnego.
Gdzieś w kierunku mgły i chmur powinna znajdować się dość wysoka góra Watzman czyli Wacek ;-) 


A nasz pobyt weekendowy w podziemnej komorze Jana Haluszki okraszony był dobrym jedzeniem podziemnej kuchni i akompaniamentem świetnego zespołu, którego solista tak zaśpiewał "Wonderful world", że miałam wrażenie, że jego skóra staje się coraz ciemniejsza! Wyjechaliśmy na powierzchnię o 2.30 zadowoleni :)




A za Gorcami to jeszcze lato mają... Piszę z zazdrością, bo od kilku dni podpalam sobie w kominku. Panna Pinezka natomiast przeobraziła się w rasową kotkę domową :)

piątek, 14 grudnia 2012

Ludwik.

Mojej mamy szef miał tak na imię. Kiedyś nie wytrzymała i zapytała "Słuchaj Ludwik, mnie żyć nie daje jak się do ciebie zwracała mama jak byłeś mały". Okazało się, że wołała Winio. Nie wiadomo co lepsze, skojarzenie z płynem do naczyń czy z winem? Fakt, imię Ludwik nie jest pospolite ale kiedyś było ono całkiem częste wśród arystokracji i głów koronowanych.

Zapewne na tej fali imię dostał Ludwik II Wittelsbach znany przede wszystkim ze swego ekscentrycznego podejścia do sztuki uzytkowej i architektury. Ale przecież osobom noszącym przydomek Szalony wiele się wybacza ;)


Przykra niespodzianka w postaci rusztowania, które będzie jeszcze stało do końca 2013 roku.

Jadąc z innego miejsca do Schwangau przelotem minęliśmy Fussen gdzie też jest zamek. Nie on jednak wywołał ekscytację tylko ta oto fontanna wykonana z granitu. Może nic niezwykłego gdyby nie to, że górne sześciany kręciły się z różną prędkością unoszone ciśnieniem wody. Autokar stanął akurat na taką chwilę by zrobić zdjęcie :)



 

Samo Schwangau jest miłą wioseczką natrętnie nawiedzaną przez różnej maści turystów. Zawdzięcza taki stan zamkom rodziny Wittelsbachów, które są oddane częściowo do zwiedzania.
 
 

 
 
Łupkowe dachy zabezpieczone są kamieniami przed porywistym halnym.




 
Z centrum wioski tylko kilka kroków w górę do zamku rodziców Ludwika. Maksymilian II wraz z żoną Marią mieszkali w bardzo skromnym zameczku jeśli porówna się go z siedzibą syna. Mnie jednak wydał się on bardziej przytulny i znacznie lepiej zorganizowany niż imponujący zamek Neuschwanstein.
 
W Hohenschwangau daje się zauważyć wszechobecny motyw łabędzia, który rozsiewa swe uroki także na samą wioskę będącą przecież włościami króli bawarskich.
 
W takim to otoczeniu przesiąknietym legendami arturiańskimi o Lohengrinie synu Parsifala dorasta Ludwik i jego rodzeństwo. Zapatrzony w średniowieczne walki zacnych rycerzy Ludwik postanawia realizować swe marzenia i kiedy zostaje królem Bawarii zaczyna budować zamek na miarę tych marzeń. Nazwa Neuschwanstein Nowy Łabędzi Kamień ściśle wiąże oba zamki postacią Rycerza Łabędzia.
 
 
 
Wnętrza zameczku są bardzo przytulne a ekspozycja zawiera mnóstwo kosztowności i doskonale zachowanych mebli, fresków a nawet centralnego ogrzewania, które przypominało mi to zastosowane w Malborku. Miast klapek w posadzce kanały, którymi rozprowadzane było ciepłe powietrze zakończone są malutkimi niby piecami kaflowymi wyposażonymi w ruchome żaluzje do regulacji nawiewu.

 
W zamku nie można robić zdjęć a szkoda, bo niektóre eksponaty naprawdę wywierały na nas niemy i głośny zachwyt.
 
Nim jednak udamy się do zamku Ludwika Szalonego idziemy w pewne miejsce w lesie. Asfaltowa ścieżka zamienia się w zwykły szlak górski (w końcu jesteśmy w Alpach!) by nagle urwać się nad wielką przepaścią.
 
Zdjęcie zrobione jest z zamku Neuschwenstein.
 
 
A niemiecka solidności i ordnung dają się nawet tam zauważyć ;-) Czy w Polsce ktos przybija tabliczki z numerem do mostu?


Stojąc na Marienbrucke spoglądamy w dół na przepiękny wodospad (kojarzący się rzecz jasna z Wodogrzmotami Mickiewicza ;D) i napawamy się widokiem samego zamku.
 
 

Jego bryła zdumiewa lekkością i jakby naturalnym zespoleniem z podłożem wzniesienia, na którym stoi. Ale tam szlak się nie kończy! Dojść nim mozna do stacji Tegelberg ale nam wystarcza wspięcie się zawijasami na dogodną i z góry upatrzoną do zdjęć pozycję.


A tam można popatrzeć na rozległą okolicę okiem i podziwiać nie tylko zamki ale też paralotniarzy, którzy skaczą skąd popadnie mimo niezbyt fajnej pogody (zdążyło bowiem padać, świecić słońcem i znowu padać, jak to w górach)




 Ale pora iść na pokoje, bo bilety, godziny wizyty itd ustalone.


A z dołu to już zupełnie inaczej wygląda. Sam zamek  jest bardzo dobrze zarządzany jeśli chodzi o turystyczny ruch (podobnie jak Hohenschwangau). I podobnie jak tam tak i tutaj nie wolno robić zdjęć wewnątrz. No cóż chyba niezbyt żałuję, bo zamek w środku jest jednym wielkim kiczowatym pomieszaniem stylów. Od neoromańskiego, neogotyku po wpływy mauretańskie to wszystko straszliwie przytłacza ozdobami i wrzeszczy pomieszaniem stylistyki  przelanym jaskrawymi freskami na ścianach. Jakieś łóżko w sypialni z baldachimem zwieńczonym jak stalle w Kościele Mariackim, jakieś groty sztuczne między komnatami, jakaś kapiąca złotem na wzór Hagii Sofii sala tronowa, brrrr. Trudno tam oddychać pośród tego wszystkiego, bo jakby zaczyna się troszeczkę świrować mimo, że komnat jest tylko kilka. Ludwik nie ukończył swego snu o zamku z bajki. Wyposażył go w takie nowinki techniczne jak system kanalizacji i bieżącej wody oraz windy ale większa część zamku stoi sobie w stanie surowym. Nie zdążył. Odsunięty od władzy zginął w wielce niejasnych okolicznościach nad jeziorem Starnberg po ucieczce z przymusowego uwięzienia na zamku Berg.

Prócz przeciekawego zamku Neuschwenstein zostawił po sobie także pałac Herrenchiemsee oraz Linderhof a przy tym był niezwykle hojnym mecenasem sztuki i wspierał Wagnera, który pomieszkiwał dość często na jego włościach chociaż akurat w Neuschwanstein nie postawił swej nogi, bo zmarł nim zamek mógł go przyjąć. Sam Ludwik mieszkał w nim tylko 172 dni a z 200 sali i pomieszczeń tylko 20 zostało ukończonych nim króla zmuszono do abdykacji.

 
 
Bardzo pięknie jest tam też w zimie o czym przekonują wiszące w pobliskich sklepikach kalendarze.


A ja wypatrzyłam sobie pewien szczegół w części dolnej zamku. Miał on także swą wielokrotność w witrażach. Pan przewodnik zapytany  zdziwił się, że zauważyłam te gwiazdy Dawida. Faktycznie Ludwik II wspierany był przez różnych bogatych Niemców a wśród nich byli także żydowskie rody, co oczywiście w pózniejszej historii niemieckiej było raczej niewygodne (bardzo delikatnie mówiąc) Podobno Otto von Bismarck także finansował ową budowlę za polityczne przysługi, które mógł mu ofiarować Ludwik w zamian.
 
 
Wiozący nas swą bryczką mieszkaniec wioski Schwangau oświadczył, że jest potomkiem królów Bawarii, bo jego prababki służyły na dworach ojca i syna, i o ile ten drugi mógł mieć skłonności do tej samej płci, to pierwszy zupełnie nie ;)  Tak więc wioskę zamieszkują Wittelbachowie z nieprawego łoża, co przecież wcale nie było jakimś odstępstwem historycznym.
 
 
Zamki odwiedza naprawdę masa turystów. Potrafię sobie wyobrazić co tam się dzieje w sezonie letnim. Zwiedzać można praktycznie cały rok i jedynym wyjątkiem sa święta. Istnieje możliwość zwiedzania w języku polskim, bo zamki posiadają system nagłośnienia obsługiwany przez przewodnika, który w milczeniu wciska odpowiedni guziczek.
 
 
Dobrego weekendu :)
 
 


czwartek, 8 listopada 2012

Kościół żółw.

Ach, czego to ludzie nie wymyślą. Jedziemy sobie przez piękną alpejską krainę gdy nagle nas informują, że oto zbliżamy się do kościoła -żółwia.  Ja bym polemizowała z tym porównaniem, aczkolwiek konstrukcję ma faktycznie jakąś taką garbatą.

Ale zaczęło się od gasthofu tuż przy parkingu w miejscowości Wies. Jak większość bawarskich zajazdów czy gościńców prezentuje iście pałacowe malunki dookoła drzwi i okien. Dekoracje są po prostu malowane na tynku z iście drobiazgowym zacięciem co do krągłości linii i tonacją półcieni. Osobiście nie przepadam za takim rodzajem  "póżnego rokokoka" ale w Bawarii tak już mają z tym pałacowym podejściem do struktury tynku ;)



Przeszedłszy kilka kroków natykamy się na przydrożną kapliczkę, którą ignoruje większość turystów pędząca do celu z mapką lub za przewodnikiem.


 
Ale cóż mi tam szkodzi zahaczyć i wejść do środka?

 
Kapliczka ciasna ale w środku stało kilka ławeczek.
 
 
Vis a vis kościoła kolejna kafejka z restauracją, nieco ospała i zamknięta, bo godzina wczesna była a i ruch turystyczny wyrażnie już stracił zapał letnich wakacji.

 
Wejście, no takie zwykłe, drzwi ćwiekami metalowymi nabite, liście klonu na stopniach.


Z tego punktu niezbyt widać żółwi wygląd zewnętrzny kościoła, ale za to było piękne światło i całkiem zielona jeszcze trawa pastwiska. Ten wygląd kościół zawdzięcza głównej nawie zbudowanej na planie owalu i "doczepionej" do niego dzwonnicy na wschodnim kraju, że niby żółw wyciągnął głowę ze skorupy ;)


A w środku światło i jeszcze raz światło niezatrzymywane przez żadne witraże rozpływało się po autentycznych rokokowych formach zdobniczych. Nie sądziłam, że ten gatunek może się tak wspaniale prezentować... mea culpa.

 
Architekt Zimmermann i jego brat sztukator naprawdę dołożyli wszelkich starań by kościół nie wyglądał ciężko i nie przytłaczał nadmiarem zdobień. Ich dzieło stanęło w przeciągu lat 1745–54.


Owalne sklepienie zdobione perspektywicznym freskiem wydaje się unosić  do nieba tego ponad dachem. Chowa się za nim tajemnica zawieszenia lotów odrzutowców w tym rejonie. Podczas prac konserwatorskich dostrzeżono, że sklepienie silnie reaguje na higroskopijność, zalegający na dachu śnieg i na fale dżwiękowe powodujące wibracje zagrażające zawaleniem, bo sufit jest płaski a ma  sporą powierzchnię, która tak reaguje.

Niedorzeczna i staszna wydaje się być myśl o zburzeniu tego cacka a jednak w postępującej sekularyzacji Niemiec kościół miał  być zburzony na początku XIX wieku. Na szczęście nie doszło do tego wandalizmu i przetrwał  on aż do dziś i zasłużenie został wpisany na listę UNESCO.

 
Z figurą Crystusa spętanego łańcuchami wiąże się kult mający początek w objawieniu. Maria Lori, mała dziewczynka, zobaczyła w roku 1738 łzy płynące po twarzy biczowanego Jezusa. Po zwierzeniu się miejscowemu prałatowi z tego widzenia rozpoczął się kult pielgrzymkowy. Za domem Marii zbudowano małą kapliczkę (tą, do której weszłam) a potem zaczęto wznosić kościół, bo kapliczka nie mieściła przybywających tłumów (po prawdzie na siłę można tam upchać pewnie z 40 osób jak śledzie).

 
I jak wielbię gotyk za prostotę, strzelistość i oszczędność w zdobieniach, tak muszę przyznać, że w tym kościele nie mogłam oderwać oczu od sztukaterii.  Nie wiedziałam gdzie skierować aparat, bo wszystko wydawało mi się równie atrakcyjne i zachwycające :)


A to kartuszowe okna całe w ażurowych balaskach,

 
a to rzeżba ławek,

 
czy miedziana kropielnica przy wejściu! Normalny szał :)))


I tylko stadko koników pasących sie nieopodal kościoła nie podzielało mojego miotania się po okolicy tylko stoicko skubało tą ostatnią trawkę w sezonie :))))


Dobrego nastroju na nadchodzący weekend :)