poniedziałek, 30 marca 2015

Dziwnie jest z tą ciszą.

Kiedy mieszkałam w bloku wydawało mi się, że cisza jest rano kiedy już przetoczą się wszystkie poranne truchty, szumy, stuki i szurnięcia oraz ucichną kroki na klatce schodowej, to wtedy jest prawdziwa cisza. Do szkoły chodziłam na drugą zmianę, napawałam się tą przedpołudniową ciszą chociaż sąsiad pode mną tłukł kotlety na obiad a sąsiadka obok zarabiała na życie szyjąc na maszynie. Jednak kiedy nadchodziły wakacje lub ferie zimowe przekonywałam się dotkliwie ile ciszy jest w tej miejskiej, blokowej. Dom dziadków na wsi był oddalony sporo od drogi, zresztą zupełnie było to wówczas bez znaczenia, bo jeśli przejechały ze dwa auta oprócz trzech kursowych pekaesów, to można było taki dzień nazwać ruchliwym. W lecie jeszcze jakieś młokosy śmigały na emzetkach ale poza tym słychać było delikatne stukanie końskich kopyt i z rzadka perkotanie traktora. A i tak wszystko to milkło po zmroku. Kury przestawały gdakać, koguty piać, ptaki śpiewać a psy kładły się w budach. I wtedy było cicho, tak cicho, że ćwierkanie świerszczy i koników polnych zdawało się być jakąś symfonią na 1000 smyczków. Musiały minąć dwie noce nim mogłam zasnąć w tym przejmującym braku dźwięków. Kiedy wracałam do domu, mijały kolejne dwie noce na gorączkowych zmianach pozycji spania nim uszy ponownie przyzwyczajały mózg do nadmiaru bodźców.

Dzisiaj mieszkam w centrum miasta a jednak mam ciszę, bo nasz dom oddalony jest od ruchliwej ulicy i oddzielony murem budynków stojących przy niej. Też miałam problem by przyzwyczaić się do tej ciszy w nocy.

Ale to nie o tym miało być. Każdy człowiek pożąda ciszy lecz nie każdy w tych samych okolicznościach i identycznym momencie w życiu. Dopóki moja mama pracowała w biurze dopóty pierwsze kroki po przyjściu z pracy kierowała w stronę telewizora by go wyłączyć. Notorycznie wygłaszała przy tym wiązankę "Bo w tym domu nawet po pracy nie można odpocząć! I żebyś chociaż oglądał, to nie; telewizor swoje, a ty w kuchni obiad szykujesz!!!" w kierunku mojego ojca, który był najpierw na rencie a potem na emeryturze. Kiedy jeszcze pracował to po powrocie nie włączał natychmiast telewizorni tylko w ciszy spożywaliśmy obiad i w ciszy rozchodziliśmy się do dalszych zajęć. Rodzice czytali prasę, szlugi ćmili przy tym okrutnie, mama piła kawę a my dopiero przed wieczorem mogliśmy załączyć sobie jakiś Piątek z Pankracym czy Zwierzyniec albo Sondę czy wieczorynkę. Kiedy zaczynał się dziennik telewizyjny my, dzieci, mieliśmy absolutny zakaz odzywania się. A potem był film dla dorosłych podczas którego my mieliśmy się cicho bawić lub czytać książki (najlepiej). Cisza z naszej strony musiała być, bo jeśli nie to szliśmy zaraz do łóżka, karnie.

Tak więc i mama i tata żądali od nas ciszy kiedy pracowali. Tata przyznawał się otwarcie, że siedząc cały czas w domu już na rencie odczuwał ogromny dyskomfort związany z brakiem ludzkich głosów przez sporą część dnia. Pracująca wówczas mama nie mogła tego pojąć i ojcu wydawało się, że złośliwie wyłączała mu ten telewizor. Tak się złożyło, że kiedy ona przeszła na emeryturę jakiś czas pracowała jeszcze na 1/2 etatu a potem opiekowała się naszym najmłodszym potomkiem, więc miała styczność z ludźmi no i w domu był przecież tata. Odruch gaszenia telewizji nadal uważała za wielce słuszny, właściwy i jedyny. Ojciec szedł sobie włączyć radio do kuchni a ona zamykała drzwi od pokoju i było tak jak chciało każde z nich.

Tata odszedł, niespodziewanie dla nas wszystkich, mama została na całe przedpołudnia sama w domu. W ciszy. Zachodziłam często, żeby nie czuła się samotna i za każdym razem zastawałam ją z włączonym telewizorem. W końcu nie wytrzymałam:

- Co przyjdę to masz włączony telewizor a tyle lat terroryzowałaś ojca za to samo.
- Bo wiesz co... tak jakoś dziwnie mi jak cały dzień nie słyszę ludzkiego głosu...

No a Wy jak macie z ta ciszą? Dla mnie są ciche poranki i doskonale równoważą mi hałaśliwe popołudnia. I wiecie co, ja filmiara ogromna, nie włączam telewizji w tym czasie w ogóle. Czasami szumi mi radio, gra muzyczka ale niekoniecznie. Lubię mieć te kilka cichych godzin dla siebie :)))

czwartek, 26 marca 2015

Zaczęło się.

Zaczęło się. Oczadziałe żaby okupują oczko wodne w sąsiednim ogródku. Nie tylko rechoczą i uprawiają bezwstydnie seks ale tez rozłażą się po całym ogródku dostarczając rozrywki naszej Szpilce.  Zaczęło się, szpaki już okupują okoliczne budki, tylko patrzeć jak na nasze auto posypią się powietrzne bomby.

Zaczęło się. Coraz częściej czujemy się intruzami we własnym domu. Jakieś projekty robią, filmy kręcą, sklejają je potem a w międzyczasie robią sobie czekoladową herbatę albo yerbę. Czują się swobodnie w naszym domu, my coraz mniej. Bo niby gdzie mamy sobie pójść kiedy nie posiadamy rezydencji? W ogródku żaby i resztki śniegu, zimno i niezbyt przyjemnie...

Boszsz, taka kolej rzeczy. Moje osobiste wspomnienia ukazują podobny terror wobec rodziców. Nie dość, że zmuszaliśmy ich do oglądania koncertów po nocach to jeszcze zwlekaliśmy całymi reklamówkami filmy "wideło" niewiadomego pochodzenia a co za tym idzie wątpliwej nieraz treści. Jak nie rudowłosy rozdarty Axl, to posiadający słuszne oktawy Freddy, jak nie horror klasy xyz to ostatni pasażer Nostromo i wcale nas nie obchodziło to, ze na drugim kanale (bo wtedy były dwa kanały i regionalny Kraków) idzie super western z samym Kirkiem Duglasem. Brudny Harry owszem, ale nie westerny, którymi interesowaliśmy się jako dzieci. Matka na drugi dzień ledwo patrzyła na oczy, bo nie pozwalaliśmy jej zasnąć na długaśnej produkcji japońsko-amerykańskiej Tora!Tora!Tora! Ojciec zaś wszystkie filmy okraszał kwaśnymi uwagami jeśli nie występował w nich jego osobisty kolega Robert Redford. Na wyjców z ekranu w ogóle się zamykał w objęciach Morfeusza i nikt nie śmiał głosu podkręcać - czytaliśmy z ruchu ust muzykę. Terror wzajemny w ramach podstawowej komórki społecznej.

Zaczęło się. Sobotnie sprzątanie odbywa się w konkretnych decybelach Kabanosa, Sabatonu albo Strachów na Lachy. Z lodówki znikają w mgnieniu oka produkty zwlekane na 3 dni. Przeganiają nas z kuchni i telewizyjnego... Dobrze, że mamy dwie łazienki, przynajmniej jedna jest dostępna. A jeszcze niedawno wydawało nam się, że posiadamy cały dom. Ktoś kiedyś wyliczył, że odchowanie pętaka w tym kraju kosztuje ok 200.000 zł. Zdecydowanie wolę ignorować tę kwotę, bo wyjdzie mi jeszcze z tego, że jesteśmy biednymi milionerami bez dodatkowych pokoi. To przygnębiający oksymoron. Lepiej myśleć, że się miało gest powołując do życia 3 odrębne istnienia ;D


Dobrej nocy, jutro piątek :)

wtorek, 24 marca 2015

Książki i filmy.

Ponieważ byłam przymusowo uziemiona przez chorobę, to sobie poczytałam. Dokończyłam szybko ulubionego pisarza ostatniej dekady czyli podarowanego Amosa Oza.


To książka o życiu ludzi w jednym z izraelskich kibuców. Wśród sztywnych zasad kibucowego rygoru kwitnie wiele intryg i plotek a mieszkańcy okazują się być ludźmi takimi jak my; pełnymi ułomności i doskonałości. Z początku drażniła mnie narracja w pierwszej osobie liczby mnogiej - wydawało mi się, ze oprowadza mnie po tej historii kustosz muzeum, może to było zamierzone? Tak czy siak zabrałam się za tą książkę tuż po przeczytaniu "Ksiąg Jakubowych" Tokarczuk i szczerze cieszyłam się kontrastem wieków pozostając nadal wśród Żydów i ich dylematów.

Okres wysokiej gorączki przetrwałam dzięki niezawodnej Anastazji Kamieńskiej, która zawikłana w zawodowe i pozazawodowe układy próbuje ich definitywnie nie zerwać prowadząc swoje śledztwo.

Potem połknęłam cienką, krótka lecz bardzo intensywną jeśli chodzi o wspomnienia człowieka zamkniętego w warszawskim getcie jako mały chłopiec. Wspomnienia Alexa świetnie pokazują, że w przedwojennej Polsce panowały bardzo mocne antysemickie nastroje. Tak były one nasilone, ze chłopak, wówczas dwunastoletni, poczuł wielką ulgę kiedy Niemcy utworzyli getto w stolicy... Wspomnienia Alexa to jedna wielka próba odpowiedzi na pytanie kim wtedy byłem skoro nie byłem Żydem z diaspory a tylko chłopakiem próbującym przeżyć.  Ogromna samokrytyka, dogłębna próba rozeznania się w tym co się czuło i z kim się utożsamiało dziecko żydowskie w wojennej pożodze.


W międzyczasie zamówiłam internetowo książkę, którą mi polecano kiedyś jak tylko wyszła spod prasy drukarskiej. Polecano z zachwytem.


Historia splatania się losów Turków i Ormian. Przeszłość odciska zawsze ślad na teraźniejszości czy to trwa 20 lat czy pół wieku. Próba opisania stosunków panujących w rodzinie. Próba, bo miałam wrażenie, że pisarka ciągle ślizgała się po wierzchu nie doprowadzając nas do meritum. Ale pewnie tak to miało być, efekt uboczny prowadzenia czytelnika w głąb ludzkiej natury jest bardzo przyjemny do pochłonięcia. Książka ma wszystko co powinna mieć by dobrze się sprzedać; jest seks, wódka, rock'n'roll oraz śmierć. Przeczytałam bez zachwytu, a co gorsza, bez emocji i bez cienia zadumy choćby nad jednym zdaniem z tej historii.

A kiedy doszłam do pozycji siedzącej w moim chorowaniu pojawił się czas na filmy.


"Moje pieczone kurczaki", stary film ale nie widziałam wcześniej. Uchwycone zwykłe - niezwykłe życiowe sprawy współczesnych Polaków. Poszukiwanie miejsca na świecie, pracy, domu i siebie samego w zwykłej codzienności. Poszukiwanie kontaktu z drugą osobą. Mnie się podobał, ale wiadomo, ja lubię inne kino.



A "Niewiniątka" tak mnie zaskoczyły! Film prowadzony na początku lekko z elementami komedii przeradza się w dramat i alienację głównych bohaterek, by nie dążyć do hollywoodzkiego happy endu! W latach 60tych skazało to film na zupełne fiasko lecz aktualnie ogląda się go bardzo fajnie choć dialogi wydają się być momentami patetyczne. Audrey - wiadomo, miód dla oczu :)  Shirley pokazała w tym filmie swój świetny warsztat dramatyczny.



Dlaczego film o Kuklińskim nie jest filmem o Jacku Strong'u? Bo nie jest. Pasikowskiemu zachciało się mieć bohatera z historycznym odniesieniem. Nie jakiegoś tam Wolfa czy Franza, nie anonimowego wieśniaka wykopującego macewy z drogi. Chciał mieć człowieka z tamtych lat a człowiek był tylko jeden. Pamiętam  Kuklińskiego przez pryzmat "sprzedał się Amerykanom" wśród dymu papierosowego na imprezach rodzinnych po uwolnieniu z horroru stanu wojennego. Kukliński i Popiełuszko obracani byli wtedy w większości polskich domów na wszystkie strony. Jeden jako zdrajca, drugi jako bohater. W tamtych latach Kukliński nie mógł być bohaterem, przecież pracował do Ruskich - z samego założenia bohaterstwo mógł mieć tylko ksiądz. W tamtych dniach wszystko było czarno-białe i taki jest film Pasikowskiego, nie ma w nim miejsca na szarości.

czwartek, 19 marca 2015

Odwrót.

W ciągu tego tygodnia nastąpił gwałtowny odwrót epoki lodowcowej. To normalne, że w kierunku południowym, my tutaj mamy swój własny biegun, niektórzy nazywają go Tatrami. Siedzę uziemiona przez przekazanego mi, zapewne w ramach wdzięczności, wirusa.


Przestałam już szczekać na kota i z nosa nie cieknie mi jak z pompy strażackiej a, że własnie wywołałam 600 zdjęć to mam się czym zająć.


Myślałam, że mi Szpilka pomoże ale ona tylko wytarzała się w zdjęciach , umyła potem łapy od wszystkiego i czmychnęła do wiosny za oknem. 


Trzymajcie się zdrowo i nie dajcie się żadnym wirusom! 


wtorek, 10 marca 2015

Dzieża.

Stała w piwnicy za hydroforem, przykryta białą lnianą szmatą. Cały tydzień czekałam aż babcia przyniesie ją do kuchni w piątek po obiedzie. Pod białą płachtą kryła się tajemnica, która z pozoru tylko miała wygląd zwężającej się ku górze beczki z klepek w uścisku metalowych obręczy. Po zdjęciu materiału ukazywała swoje tajemnicze, zaśnieżone wnętrze z kolejną niespodzianką. Dno przykryte było jeszcze jednym kawałkiem płótna, z tym że ten był mały i lekko wilgotny. Babcia szybkim ruchem ściągała obie zasłony i zanurzała ręce aż po łokcie w worku mąki by przenieść dwie jej garści do dzieży. Nim jednak zasypała białym puchem dno naczynia pozwalała obejrzeć i nawet dotknąć "zocynek" pozostawiony po ostatnim pieczeniu chleba. Glut wielkości kobiecej pięści tkwił przyklejony do dna i boku. Szary i natychmiast klejący się do palca miał kwaśny zapach. Dosypana mąka i dolana woda przykrywały go by wkrótce go wchłonąć w rzadką konsystencję przejściową. Dzieża zostawała w kuchni na stygnącym piecu ponownie przykryta lnianą ścierką aż do sobotniego ranka.

Ręce babci gubiły się w wielkim wnętrzu dzieży mieszając energicznie powiększającą się masę chlebową.
- A nie bolą cię ręce, babciu? - dopytywałam ciekawie.
- Bolą.
- To nie lepiej iść do sklepu kupić chleb?
- Lepiej.
- No to po co robisz chleb w domu?
- Zobaczysz.
Ona miesiła ciasto ja pytlowałam jęzorem wyciągając ze spoconej babci słyszane po wielokroć historie. O pisaniu rysikiem na szkolnej tabliczce, o parskającym ogniu z karbidówki, o szorowaniu szczotką całej chałupy na wiosnę, o międleniu lnu, o wyrobie mydła domowym sposobem, o... Historii był zawsze na tyle na ile stawało czasu na zagniecenie ciasta chlebowego.
- Dość tych pytań - babcia wyciągała oblepione strzępkami ciasta ręce z dzierży i ocierała czoło o przedramię. Nierzadko biała smuga zostawała na nim.- Jazda mi stela, do pola!

Przed południem, między licznymi obowiązkami gospodarskimi, babcia rozpalała przyniesione przez dziadka drwa. Piec chlebowy po dziś dzień stoi w suterynie mojego wiejskiego domu. Od ćwierćwiecza ostygły i nieużywany. Kuchnia w suterynie działała tylko w lecie lub w soboty kiedy babcia piekła chleb. Tylko ten piec miał palenisko chlebowe. Babcia znosiła z kuchni na piętrze dzieżę a zaraz potem stolnicę, którą ustawiała na dwóch taboretach. Twierdziła, że ta pozycja jej bardziej pasuje przy wyrabianiu ciasta. Zgięta w pałąk wybierała urośnięte ciasto na pobieloną mąką stolnicę i zaczynała wygniatać. Ciasto było zwarte, ciężkie i słabo poddające się moim nienawykłym dziecięcym rączkom. Kilka ruchów i biegłam do zlewu myć zemdlałe dłonie. Pot ponownie rosił czoło babci. W kuchni zaczynało się robić nieznośnie gorąco, bo oprócz rozpalonej części chlebowej pod płytami kuchni także szalał ogień. Kipiące ziemniaki wypuszczały z garnka podskakujące krople wrzątku, rosół z kury pachniał przypaloną cebulą, obok dusiła się pieczeń cielęca na niedzielę. Babcia nie tylko zdążyła nastawić obiad ale także w międzyczasie zarobiła ciasto drożdżowe, które rosło i czekało na swoją kolej. Na stole czekały dwa obsypane mąką koszyki. Okrągłe, wyplecione własnoręcznie przez dziadka z korzeni świerkowych. Tych koszy było 6 lecz już od lat babcia nie używała ich wszystkich. Uformowane kule wrzucała do koszyków i przykrywała białymi ściereczkami. Koszyki przenosiła na kredens a na stolnicy zarabiała drożdżowe ciasto na niedzielę. Kiedy było gotowe leżało w blaszce obok chlebów.
- Pamiętaj dziewce, ze w chlebowym piecu trza palić twardym drewnem liściastych drzew. Broń cię Boze nie kłodż w piec wierzby, bo uona mo zimny uogień. Brzezina tyz kiepsko. Nojlepsy buk i jasion.
Kiedy po obiedzie babcia przegarniała węgle w palenisku w części chlebowej pieca, ognia pod blachami już nie było a ja dziwowałam się, że to chyba niemożliwe żeby chleby i ciasto upiekły się bez niego. Tlące się węgle drzewne przesunięte ku bocznym ścianom pieca wydawały mi się zawsze niewystarczającym paliwem. Jednak z otwartych "dżwierek" buchał niemożebny żar barwiąc twarz babci na czerwono. Falujące powietrze wciągało wsuwane bochny chleba, które babcia jedną ręką przemywała wodą a drugą posypywała czarnuszką przed wsadzeniem w czeluść pieca. Jeszcze tylko szybkie ciachnięcia ostrym nożem powierzchni bochnów i tyle było je widać. Na końcu, "ku dżwierkom" wsadzana była blaszka z serowym kołaczem, bo krócej się piekło ciasto niż duże chleby.

Dom przenikała woń chlebowa od piwnic po strych. Nawet dodany aromat waniliowy do sera na cieście  nie był w stanie przebić i zagłuszyć jej.
- A już? A kiedy? A długo jeszcze? A dobry będzie? A będziemy go dzisiaj jeść?

Piec musiał wystygnąć. Babcia nigdy nie piekła chleba według żadnych miar. Chlustała wodą, sypała mąką, miesiła aż konsystencja była właściwa. Potem czekała aż piec chlebowy wystygnie na tyle by można było włożyć weń rękę. Wyciągane chleby były jeszcze gorące, więc musiały odpoczywać na deskach, ale tuż tuż przed snem babcia odkrawała mi twardą, chrupiącą piętkę, z której najpierw wyskubywałam palcami kwaskowaty miąższ by potem nie dojeść całości lecz zasnąć wymęczoną napięciem i oczekiwaniem całego dnia.

Chleb był duży i ciężki. Kładła go sobie na rękę i dociskając do brzucha obracała do góry nogami. Kreśliła zawsze na każdym napoczynanym bochenku znak krzyża nożem, by potem opierając go stabilnie o biodro odkrawać kolejne pajdy ruchem noża ku sobie. Kiedy nóż dochodził blisko ciała obracała bochenek i krótkim cięciem odłączała kromkę od chleba trzymając go już nad talerzem.



Trzy dni robiłam domowy zakwas z mąki żytniej. Na pierwszy raz odważyłam się zrobić chleb  z małej ilości mąki. Przejęta długim czasem oczekiwania i samym procesem, który rzucił mnie w przeszłość, zapomniałam ciachnąć nożem  wierzch tego jedynego bochenka. Nie obmyłam go też wodą ponieważ nie mam w domu czarnuszki do posypania. Chleb rósł w koszyku ze świerkowych korzeni - tym samym wyplatanym przez mojego dziadka. Bochenek wyrósł, skórka mu pękła, miąższ jest zwarty lecz wilgotny (nawet za wilgotny, by nie powiedzieć zakalcowaty miejscami ;) mogłam go jeszcze dopiec z 10 minut). Zrobiłam go z mąki pszennej z dodatkiem kilku łyżek żytniej. Jest bardzo syty i taki kwaskowaty w smaku jaki pamiętam z dzieciństwa. 

W lodówce mam "zocynek" na zaś :)

czwartek, 5 marca 2015

Odnowione.


I oczyszczone oblicze ziemi :) Jutro jadę na narty z najmłodszym. Krokusy, jak widać nadal w uśpieniu, nie mają póki co żadnej szansy przebicia.

Dzisiaj po raz pierwszy ugotowałam kaszę jaglaną. I wybieram się do sklepu po więcej :)))

Miłego dnia :)

poniedziałek, 2 marca 2015

Biel.


Jeszcze nas nie opuściła chociaż ferie w końcówce przyniosły deszcze i ocieplenie.

Na parapecie pachną hiacynty a za oknem jeszcze kopa śniegu. Taki mamy ogródek, że magazynujemy w nim śnieg z okolicy ;) Gdzieś tam już kwitną przebiśniegi i krokusy. Niech kwitną, tutaj wiosna trwa dłużej, bo przychodzi później.

Spokój przed południem powrócił znowu.


Spokój w domu. Nie w duszy.

Kończę podarowanego Amosa Oza. Prosto z włóczęgi z Jakubem Frankiem przez trzy religie weszłam do życia kibucowego zakurzonymi butami. Dziwne, jedna z bohaterek ma na imię Chesia. No właśnie przez "ch". Czyżby Charyzanta? Równolegle zagłębiam się w moskiewskie afery kryminalne z Marininą. I tam nie wszystko jest białe. 

Wyszłam na zakupy po 18. Niebo miało jeszcze odrobinę jasnego szafiru na sobie. 

Znowu trzeba kupić kurtki i buty.

Czy im te kończyny nie przestaną rosnąć?