środa, 28 grudnia 2016

Last Christmas

I gave Thou my heart...

George Michael I owe you some tribute words. It was you who attracted my interest at the age of 12 or 13 and thanks to it I started to study English using Wham! lirycs. During growing up my attitiude to music considerably changed but yes I had started as most teenagers with pop.

Odeszła tez Carrie Fisher odtwórczyni roli księżniczki Lei. Ale to nie koniec pożegnań z osobami, które miały wpływ na moją młodość... 


Wczoraj zadzwonił telefon. Póżną porą. Miałam przeczucie, że to złe wieści będą. I niestety były. Zmarł Dziadek Władca Pszczół.

Dziadek zrywał się co rano o świcie z pieśnią na ustach. Utykając obchodził z "Godzinkami" cały dom chwaląc Pana. Nie było mowy o spaniu, zwłaszcza jeśli tym porankiem zaczynał się dzień pański czyli niedziela. Trzeba było wstać nawet jeśli 3 godziny wcześniej ledwo przyłożyło się głowę do poduszki wróciwszy z dyskoteki. Dziadek nigdy nie odpuszczał był surowy i w sprawach duchowo-kościelnych nieubłagany. Jak Kefas a nawet lepiej, bo się nigdy nie zaparł Pana. Zbierałyśmy więc swe ludzkie zwłoki w jakie takie ryzy i wraz z koleżanką  szłyśmy do świątyni chwalić Pana. Boże wybacz te pokłony w oparach ulatującego alkoholu i drzemoty na klęcząco! 

Po kilku takich nieprzytomnych nabożeństwach wpadłyśmy z G na genialny pomysł. Mianowicie obudzone przez Dziadka odstawiałyśmy szopkę. Na piżamy zakładałyśmy jakieś odzienie i głośno tupiąc po drewnianych schodach schodziłyśmy na dół popisowo trzaskając drzwiami wyjściowymi. Odczekawszy kilka minut otwierałyśmy drzwi na klatkę schodową i jak dwie Spidermanki (schody niemiłosiernie skrzypiały, ale G wiedziała jak stawiać stopy by nie narobić hałasu) wchodziłyśmy na górę i odsypiały szaleństwo sobotniej nocy. Wilk syty i owce prawie wyspane. Nie był to jednak sposób bez wady. Ustawiałyśmy budzik o godzinę później i musiałyśmy wszystko powtarzać w odwrotnej kolejności dodatkowo pilnując przez okno czy ludzie już faktycznie wracają z kościoła.

Dziadek wierzył w to przedstawienie dopóki nie przyłapał nas w tych piżamach i butach w połowie schodów zawieszone pomiędzy barierką a ścianą... Po tym incydencie jego czujność się wzmogła. Cóz, pewnie Dziadkowi obie będziemy zawdzięczać większą szansę na Królestwo Niebieskie.

Dziadek był Władcą Pszczół. Ule stały w ogrodzie przy płocie pomiędzy krzewami porzeczek. Coś mi się majaczy, że było ich z 5-6. Ogród nie był duży ale na ule miejsce być musiało, bo pszczoły Dziadek miał zawsze. Dziadek nie miał za to wnuków tylko 3 wnuczki. A ponieważ Dziadek podczas II wojny światowej stracił nogę i posiadał protezę sięgającą do połowy uda, to nie mógł sprawnie łapać uciekającego wiosną roju. I do tego musiała się przyuczyć moja koleżanka G. Latała więc z dymiarką, płachtą i kolegą z sąsiedztwa po okolicznych ogrodach ściągając roje z drzew, domów czy krzaków. 

Dziadek nie miał skrupułów jeśli chodzi o siłę roboczą. Koleżanka z miasta czyli ja, równie dobrze nadawała się do roboty jak jej własne wnuczki, więc czasami przed sobotnim wyjściem na "włóki" musiałyśmy coś tam pomóc. A to siano przewrócić, a to porzeczki obrać, kolektywnie wymłócić owies wujka albo miód odwirować z plastrów. To ostatnie zlecił nam tylko raz. Przyniósł kilka ramek. Obcięłyśmy wosk zasklepiający komórki, wsadziły ramki do wirówki i pytlując jęzorami jak najęte zaczęłyśmy wirować jedną po drugiej. Dopiero przy ostatniej ramce zauważyłyśmy, że z borynki (tak się u nas nazywa kankę na mleko) wylało się sporo tego miodu na podłogę garażu. Oczywiście panika, szmata, wycieranie, usuwanie śladów itd. Nic z tego, Dziadek był zdruzgotany naszym bezbożnym podejściem do tak ważnego zadania. 

Dziadek odszedł w drugi dzień Świąt. Zostawił swoją starszą od siebie żonę na tym świecie. Babka już 20 lat temu miał umrzeć, bo po rozległym zawale serca wydolność tego organu spadła poniżej 20 %. Ale Babce najwyraźniej ten narząd nie jest potrzebny do życia w 100% Oboje stanowili parę przez ponad 50 lat i na zawsze pozostawią ślad swoich osobowości w moim życiu.



Smutne zakończenie roku...



czwartek, 22 grudnia 2016

Zima trzyma.


Taki widok mam od połowy listopada za oknem. I niech taki zostanie aż do marca. Zima ma być zimą a nie popeliną. Inna sceneria o tej porze jest dla mnie trudna do przełknięcia. Te kilka ostatnich pseudo zim kiedy to jeździliśmy na rowerach w grudniu, styczniu, lutym i marcu doprowadzało mnie do rozpaczy. Ma być mróz, ma być śnieg, mają wisieć sople z dachu :) Jestem szczęśliwa, że mogę rąbać drewno i palić nim w kominku (nareszcie dopalimy zapas, który mieliśmy nadzieję spalić już dwa sezony wstecz!)

Ale zima jest dla wybrańców ;P Podobno kończy się w okolicach Rabki. Nie wiem, nie będę jeżdzić i sprawdzać, bo mi się podoba to co mam :)))


Kupiłam sobie nowy szkicownik i zamierzam go używać nie tylko do rysowania czaszek :)


Wesołych, zdrowych i rodzinnych Świąt dla Was. Niech będą takimi jakimi pragniecie by były :)))



piątek, 16 grudnia 2016

Sprzątanie.

Miliony kobiet w tym kraju o tej porze narzekają na świąteczne porządki. Że muszą je zrobić, bo idą święta i dom musi lśnić, że tyle jeszcze roboty, że nikt nie pomaga itd. W tym temacie jestem dywersantką. Od lat uważam, że proces sprzątania czyli pozbywania się kurzu, brudu, kłaków, smug itd z wszystkich możliwych powierzchni jest:
a) procesem nienaturalnym,
b) procesem natychmiastowo odwracalnym
c) jedną z najnudniejszych czynności, której wynalazcą jest ponoć najinteligentniejsze i najbardziej kreatywne stworzenie tego świata
d) procesem zupełnie nietwórczym
e) jednakże dającym niektórym osobnikom niesamowicie wysokie poczucie dumy na widok wylizanego środowiska nienaturalnego jakim jest dom.

Kilka lat temu, o tej porze, zaczepiła mnie sąsiadka. Siwy włos, duże doświadczenie życiowe na kanwie ślub-rozwód-dzieci-wnuczęta (nawet 1/10 tego nie posiadam!), zaczepiła mnie właśnie tak.

- Sprząta pani już na święta?
- Nie.
- Jak to nie?!? To pewnie synowie sprzątają? Zachęcająco próbowała skłonić mnie do zwierzeń natury tak intymnej jak świąteczne porządki.
- Nie.
- To mąż?...
- Też nie.
- To jak to?! nie sprząta pani na święta w ogóle???!!!
- Nie, bo u nas sprząta się codziennie. Wszyscy sprzątają.

Wobec tak bezczelnego, by nie powiedzieć aroganckiego tekstu, kobieta z dużym doświadczeniem życiowym okazał się być bezradna. Żaden argument przemawiający mi do ewentualnego rozsądku (w co wierzę, że szczerze owa pani zwątpiła) nie wydał się jej na tyle przekonywujący by mi go zapodać. Rozstałyśmy się: ja z radosną michą, ona zdezorientowana po czubki swoich rozczłapanych kamaszy.

Osobiście jestem i zawsze byłam przekonana, że dom w którym człowiek żyje to jednak nie jest środowisko naturalne gdzie wszystko jest w stanie załatwić natura. To twór sztucznie wykreowany ku naszej wygodzie, który chcąc nie chcąc odcina nas od tego do czego należymy.

Tak, wiem, ewolucja, wygoda, oświecenie, komfort itd. Owszem, słuszne racje. Jednakże odcinanie się od natury póki co przyniosło nam, rasie ludzkiej, mnóstwo chorób cywilizacyjnych. Na szczęście mamy tak mocną konstrukcję fizyczną, że równie dobrze radzimy sobie w sztucznym środowisku wynajdując tysiące medykamentów na cukrzyce, alergie, nadciśnienia itd, jak i walczymy z naturalnymi mikrobami. Bo człowiek to jednak twardy jest na zabicie.

Czy ja w ogóle sprzątam? No jasne, że tak. Nie lubię bałaganu na przykład, ale już sam kurz ścielący się miękką i matową warstwą na powierzchniach wywołuje czuły mój uśmiech. Idealna, samoczynnie nanosząca się równomiernym natężeniem warstwa ma w sobie boski pierwiastek. No bo weź taki kurz i sam se go rozsiej tak doskonale - ha, nie dasz rady choćbyś pękł!

Tak, sprzątam codziennie. Jak każda inna istota ludzka odkładająca rzeczy na swoje miejsce, przecierająca rozlane płyny, zamiatająca okruchy itd. Wykonujemy w ciągu dnia setki porządkująco-sprzatających czynności a jeszcze tego nam mało, więc wymyśliliśmy sobie świąteczne porządki. Żeby się dobić, żeby się wymęczyć, żeby sobie zobrzydzić tę czynność doszczętnie. Żeby móc narzekać "święta idą, znowu trzeba sprzątać! znowu harówa jak nie na szmacie to przy garach ".

Serio, lubimy tak? Bo ja nie lubię i lubić nie będę. Jak mam czas, chęci i fantazję, to sprzątam z przyjemnością o dowolnych porach roku niezbyt związanych z jakąkolwiek tradycją - świecką czy religijną. Sprzątam codziennie, więc wychodzę z założenia, że mam czysto. A czysto mam na swoją miarę i normę, którą ustalam sama dla siebie. Proste :)

Drażniąco na mnie wpływają wpisy blogerek załamujące ręce nad syfem w chacie a równocześnie pokazujące jasne, czyste wnętrza na zdjęciach z garstką zabawek wysypanych na podłogę albo rozstawioną suszarką z praniem. Te niekończące się narzekania na mnóstwo pracy przy dzieciach i w domu. Te wieczne frustracje na brak czasu dla siebie. Jak dla mnie to jest obraz nieumiejętnego rozłożenia priorytetów życiowych i tyle. Decydując się na dziecko wydaje się niektórym, że nie zmienia się niczego w życiu. Otóż zmienia się, zmienia się właśnie życiowe priorytety a kto tego nie zrobi stanie się wiecznie kwęczącym i sfrustrowanym człowiekiem. Zdobycze cywilizacji wydają się pozbawiać nas naszej największej cechy, dzięki której nie staliśmy się rasą wymarłą - to umiejętność przystosowania się do nowych warunków :)

A sterylnie czyści jesteśmy tylko raz w życiu - w łonie matki. Potem nas już kolonizują :) I bakterie i natrętne tradycje. Gdybyśmy tak się tych tradycji trzymali, to pewnie nadal trwalibyśmy w epoce kamienia łupanego, bo nie ma nic o większej wartości niż tradycja ;-P

środa, 7 grudnia 2016

Byłam grzeczna.

Opcjonalnie byłam. Może lepiej więc rzec, że raczej bywałam grzeczna? Tak czy tak dostałam to i owo :)


Teraz udaję się na stronę, wypiekać wypieki na twarzy trzymając w ręku swojego papierowego oblubieńca, który mimo upływającego czasu ma nadal jędrny tyłek na stronie 13 - tak, tak zawsze  podglądam plansze przed czytaniem :D

Więc może teraz, kiedy mam co chcę, przestanę być grzeczna a stanę się grzeszna? Rano juz grzeszyłam odsłuchując płytę na genialnym sprzęcie Pana Gryzonia. Wszedł i mi ściszył, że niby decybele wycierają mu ścieżki w drutach do głośników i membrany się zużywają szybciej.

Młody Hetfield domowej produkcji czyli Houdini ćwiczy riffy na nowej gitarze. Też był grzeczny, do dostał gitarę,  ale strach się bać jak stanie się grzeszny!

Puchaty zaszczepił się ostatnim szczepieniem z beztroskiego panelu szczenięctwa po czym poszedł wbijać w podłogę kolesi z ju jitsu -niech im gleba miękką będzie, bo Puchaty pary w sobie ma za dwóch.

Kołek przyniósł profesjonalne zdjęcie samego siebie. Co z nim zrobisz? Mam ci dać autograf? Hmm może to niegłupi pomysł wziąć ten autograf zawczasu zważywszy na jego szeroko zakrojone plany w krajowej i zagranicznej (zwłaszcza tej drugiej) karierze piłkarskiej. Profesjonalnej, zaznaczam!


To tyle. Moja Robótka 2016 już od tygodnia w Niegowie, teraz będę wypisywać kartki świąteczne, które Kołkowi w tym roku udało się NIE zalać potokami kleju w brokacie czy też brokatu w kleju (doprawdy NIE WIEM po kim on odziedziczył takie upodobanie do kiczu!) :D

poniedziałek, 28 listopada 2016

1977, 1987.

1977. Siedzę na tapczanie u koleżanki z drugiej klatki mojego bloku. Nie, z trzeciej, w drugiej to ja mieszkałam. Wiec siedzę u niej na tapczanie przepełniona zupą pomidorową, którą mnie poczęstowano, a której znaczną część wylano, bo nie dojadłam (byłam okropnym niedojadkiem co mi do dzisiaj zostało), a na kolanach mam pierwszy w swoim życiu komiks. Ledwo składam litery w zdania, zresztą poza tym, że słabo mi szło czytanie, to czcionka umieszczona w dymkach jeszcze mi to utrudnia, lecz nic to, że mało rozumiem, bo już GO kocham. I tak to się ciągnie od prawie czterdziestu lat.



1987. Siedzę na podłodze w zadymionym pokoju jakiegoś kumpla chłopaka mojej szkolnej koleżanki (też słabo to rozumiem, ale tak było!). Jest nas czworo. Oni mają długowłose fryzury ja z koleżanką resztki pierwszych pasemek na włosach. Oni metale, my zwykłe dziewczyny (co prawda słuchałam  kilka lat Niedżwieckiego i nawet Radia Luxemburg łapanego za pomocą zestawu; antena - drut miedziany - karnisz metalowy) oraz odbywałam regularne muzyczne przepytywanki w kwadrofonicznym pokoju moich starszych kuzynów (oczywiście non stop okraszane słowami krytyki, że jakieś g...no słucham) ale to było pierwsze mega uderzenie: Slayer, Megadeth, Antrax, Iron Maiden, Metallica itd. Koledzy żądali natychmiastowej translacji owych ryków na język ojczysty. Słowo daję, że dałam radę jedynie części "Master of Puppets". Wróciwszy do domu z potężną dawką inności w uszach doszłam do wniosku, że na pewno była to pieśń o współcześnie nam panującym ustroju politycznym w PRLu. Oni Master, my te Puppets czołgające się aż po kres naszego nędznego życia.

Master of puppets I'm pulling your strings
Twisting your mind and smashing your dreams
Blinded by me, you can't see a thing
Just call my name, 'cause I'll hear you scream


Oczywiście później wiedziałam już o czym rzecz, niemniej jednak moja własna wizja tej pieśni ściśle przylega do tamtejszej rzeczywistości politycznej i nijak nie chce być niczym innym. Tak czy siak ta muzyka pozostała na stałe w moim zyciu.





:)


Ostatnio zaś poza oczadzaniem się ostatnią płytą Metalliki mam romans z Draimanem.




Post zmontowany pod wpływem rozmyślań o flircie absurdalnym.




piątek, 11 listopada 2016

Jest Robótka!

Kaczka mi się tu nienachalnie wtarabaniła, żeby dyskretnie odpalić kolejny lont do eksplozji radości, więc ogłaszam, że Robótka 2016 oficjalnie wystartowała w siódmej odsłonie :)

Jeśli jesteście chętni, to przyłączcie się do zmieniania świata na lepszy. Tak niewiele potrzeba by uszczęśliwić drugiego człowieka.

Wszystkie szczegóły TU



Kopiuję, i idę wyszukiwać kogoś do obdarowania. Wystarczy kilka ciepłych słów na kartce świątecznej by wywołać takie WIELKIE EMOCJE

czwartek, 20 października 2016

Historia takiej jednej Zośki co ją za mąż wydano.

Jednym słowem Wołyń.

Czekałam na to kino. Lubię Smarzowskiego widzenia. Czysty przekaz - jeśli chcesz mieć rzeż posiłkuj się ksenofobią i religią, albo jedno albo drugie zadziała.

Wczoraj poprawiliśmy "Domem złym". Mąż ma ochotę na "Drogówkę", czemu nie? Chociaż mnie najbardziej chyba "Pokłosie" się podobało.


Teraz czekam na "Ostatnia rodzinę", u nas od jutra grają.

poniedziałek, 12 września 2016

Wakacyjne czytanie.


Jeśli chodzi o tegoroczną nominację na książkę lata, to waham się pomiędzy dwoma pozycjami "Kosmos" Gombrowicza oraz "Jedzmy, wracajmy" Odojewskiego. Owszem przeczytałam więcej pozycji, ale szczerze mówiąc te dwie przyćmiły pozostałe na tyle, że cała reszta wydaje mi się jakimś bezbarwnym zbiorem kryminałków i obyczajóweczek, o których przestałam pamiętać zanim zaczęłam czytać.

"Kosmos" nierówny; a to ciągnący się jak ciepły karmel- nużący i pozorny spokój, a to drżący, nerwowy niepokój- dręcząco nasycony pytaniami bez odpowiedzi. Niby nie wiadomo o co chodzi ale kiedy czytasz czujesz, że masz takie historie w sobie, że kiedyś byłeś/jesteś/ będziesz to ty.

Odojewski jest mistrzem w stylu Myśliwskiego. Długie, wielokrotnie złożone zdania, przepiękny i obrazowy język, czas zaprzeszły; no miód na moje potrzeby czytelnicze. I tylko pytanie dlaczego tak późno odkryłam tego autora? Wyczytałam w jakimś artykule czytanym przypadkowo, że młodzi adepci pisarstwa powinni od niego nauczyć się budowania swojego rzemiosła. "Jedżmy, wracajmy" to zbiór opowiadań. Genialnie wyważony ciężar akcji, dobór bohaterów no i te obrazowe opisy, zaiste jest się na czym wzorować.

Naprawdę więcej książek nie pamiętam, a przecież przeczytałam ich całkiem sporo tego lata.

A na Was jakie lektury zrobiły wrażenie podczas tegorocznego lata?

środa, 7 września 2016

Let your son grow.




Na straganie, w dzień sierpniowy takie słyszy się rozmowy:

- Niech pani weźmie dwa pudełka tych malin jak mąż prosi.

- No cóż synu, są dwie opcje; albo ja wyglądam tak młodo albo ty tak staro.


Wczoraj zdał egzamin na prawo jazdy. W maju zda maturę, wyprowadzi się.

Niesamowite.

Widzę młodego człowieka niezależnego, z własnym spojrzeniem na rzeczywistość, dojrzewającego  i pragnącego zmian, zdeterminowanego na te zmiany i... I wiecie co? Ja mu tego zazdroszczę, bo on jest bardziej świadomy siebie niż ja byłam w jego wieku. Cieszę się, że udało nam się ukształtować go na samodzielnego i pewnego siebie mężczyznę. I cieszę się, ze możemy być z nim kiedy wchodzi w dorosłość. Niech czerpie siły z naszego oparcia.


Wrócę kiedy będę

I muszę wierzyć, że nie stanie się nic złego.








wtorek, 26 lipca 2016

Po książki do ludzi.

Świadoma odmienności swojego gustu literackiego od większości czytelników nieustannie sięgam po opinie innych, żeby przekonać się co ich zachwyca ale też żeby nie zamknąć się hermetycznie w tym co lubię najbardziej. Od ostatniego wpisu o książkach minęło sporo czasu, więc udało mi się całkiem sporo przeczytać.

Po pierwsze odkładana na potem "A little life". Jakże się cieszę, że dostałam ją w prezencie i mogłam przeczytać w oryginale. Po pierwsze uświadomiła mi zmiany w kanonach literackich anglojęzycznych a po drugie po prostu mnie wciągnęła. Stojac z oryginałem w Empiku i porównując teksty cieszyłam się tym bardziej, że nikt mi nie "skrzywił" tłumaczeniem całości. Cokolwiek nie powiedziano o tej pozycji jednego nie można jej odmówić - bardzo dobrze rozłożony ciężar akcji, dzięki temu musisz po prostu czytać dalej. Osobom mającym tendencję do popadania w smutek zdecydowanie odradzam czytanie tej lektury w sezonie jesień/zima. Ogrom bólu, cierpień fizycznych i psychicznych potrafi przytłoczyć nawet w najdłuższy dzień lata.



Kolejną pozycję też wciagnełam w oryginale chociaż doszły mnie słuchy, że polski przekład "Everything I never told you" jest nadzwyczaj udany. Portret amerykańskiej rodziny w obliczu tragedii. Lektura uświadamia, ze tak naprawdę nawet najbliższe otoczenie, najbardziej ukochani ludzie mają swoje tajemnice, potrzeby i marzenia, o których nierzadko dowiadujemy się w ekstremalnych sytuacjach. Nigdy nie można przewidzieć i odgadnąć drugiego człowieka, zwłaszcza w sytuacjach kiedy ma się pewne oczekiwania względem współmałżonka czy dzieci. A oczekiwania ma się zawsze.


"Buszujący w zbożu" to juz kanon literatury amerykańskiej. Przeczytałam, bo byłam ciekawa co też wzbudzało taka sensację na amerykańskim rynku księgarskim ponad pół wieku temu. Z pewnością narracja w stylu wypowiedzi nastolatka była odkrywcza. Oczywiście z  dreszczykiem emocji i z wypiekami musiano czytać zaznaczone urywki traktujące o seksualności :D Na dzień dzisiejszy jest to amerykańska lektura w szkołach średnich. Wulgaryzmy w polskim tłumaczeniu nie zszokują dzisiaj nawet przedszkolaka.



"Budda z przedmieścia" to w zasadzie taka tematyka jak w  "Buszujący w zbożu" tylko zdecydowanie odważnej i śmieszniej. No ale nie dziwmy się, książka napisana dobrych kilka dekad później i w bardziej liberalnym środowisko niż purytańska Ameryka. I ta pozycja traktuje o dojrzewaniu jako procesie przedstawionym w pierwszej osobie. Mój egzemplarz okraszony przedmową Zadie Smith, którą zaczęłam czytać, a która niestety zepsuła mi radość czytania nieznanego (pełno cytatów). Rozbawiona jednak przeczytałam tę pozycję myśląc w duchu, że gdybym ją dorwała przed cyklem "Klaudyny" Colette czy przed "Zwrotnikiem Raka" Millera  czyli jakieś 30 lat temu, to pewnie były by i rumieńce i przyspieszony puls, a teraz miałam po prostu niezły ubaw z przygód Karima.



"Musiałam umrzeć" Chadżidża rosnie w małej wiosce na Kaukazie i właśnie ten etap zycia głównej bohaterki wydał mi się napisany najlepiej. Być może dzięki temu, że dość szczegółowo zostały opisane wiejskie obyczaje, otoczenie i bohaterzy drugoplanowi. Gdy dorosła już dziewczyna przenosi się do upragnionego miasta miałam wrażenie, że to coś sie zepsuło w narracji. Niemniej książka na czasie, szczególnie w obliczu wysypu ataków terrorystycznych, które miały miejsce niemalże zaraz po przeczytaniu tej pozycji.
Musiałam umrzeć

"Wołanie grobu" sprawnie napisany kryminał oparty na założeniu "mamy sprawcę i teraz musimy mu udowodnić zabójstwa" czyli konwencja od tyłu. Trzyma w napięciu, gubi tropy aczkolwiek jak dla mnie w zbyt oczywisty sposób nakreślona osoba podejrzana. Czytając ostatnio kryminały zastanawiam się czy nie powinnam robić tego bardziej powierzchownie, tak by nie wyhaczyć wszystkich faktów i przesłanek przed tymi, którzy prowadzą śledztwo? :D Tak czy siak, na plaży się sprawdził - dwa dni byłam w innym świecie.


Wołanie grobu

"Dom z witrażem". Hmm, uroiłam sobie zapewne, że wszystkie pozycje nominowane do nagrody Nike muszą być w "mój deseń", no i musiałam wyleczyć się z tego urojenia. W tej książce jest albo czegoś za dużo, albo czegoś zbyt mało jak dla mnie. Ciekawa historia rodu opowiedziana ze szczególnym wskazaniem na kobiety, piękne opisy Lwowa i zupełnie dziwne w tym zestawieniu; albo romans głównej bohaterki, albo patriotyzm - nie wiem, końcówka tej książki zawiała mi jakimś patetycznym uniesieniem.

Dom z witrażem

No to byłoby na tyle, pominęłam pozycje, które zupełnie nie pozostawiły we mnie żadnych wrażeń - aż niewiarygodne, że ktoś pisze takie pozycje a już najmniej do uwierzenia, że ktoś je publikuje.

Za jakiś czas opowiem znowu o moich żywotach równoległych, stosik nagromadzonych pozycji jakoś mi zawsze dziwnie pęcznieje :) Pozdrawiam :)



poniedziałek, 25 lipca 2016

Rekordowy rekord.

Zdarzało się nam już pokonywać te 1000 km w różnym czasie, odbiegającym od normy 12 godzin. Tegoroczny powrót z chorwackiej wyspy Pag przekroczył jednak normę w nieumiarkowany sposób. 33 godziny spędzone w samochodzie (dwie ponad dwugodzinne pauzy na "spanie") i rekordowe 120 km pokonane w ciągu 12 godzin nie zniechęciły żadnego z uczestników wyprawy na podobne wakacje w przyszłym roku. Przyczyna był wiejący halny z prędkością odpowiadającą 9/10 stopniom w skali Beauforta. Zamknięto autostradę prowadzącą na wybrzeże oraz niektóre odcinki magistrali adriatyckiej czyli "jadranki", która wygląda jak "zakopianka" od Nowego Targu do Zakopanego. Korki, które utworzyły się natychmiast sięgały ponad 10 km i nim zorganizowano objazd poprzez Welebit to się stało i czekało w megakorku. Na szczęście jadła i picia był ci u nas dostatek, więc nie było nerwów o podstawy przetrwania. Graliśmy w karty i w "Czarne historie" i bujani podmuchami udawaliśmy, że śpimy wygodnie w aucie. Bura, czyli tamtejszy halny, szalała dwa dni uniemożliwiając wygodne podróżowanie turystom jadącym z i na wybrzeże Zamknięte były mosty i promy. Plitwice, które chcieliśmy zwiedzić w drodze powrotnej, są prawdopodobnie nadal tak oszałamiająco piękne jak były ostatnim razem :)

A same wczasy? Panie, nudna nuda, rzekna Ci którzy podczas wyjazdów muszą zwiedzać, muszą być re-animowani, muszą coś robić, bo inaczej się nudzą.

- Mamo, tylko nudni ludzie się nudzą - złota myśl na plaży naszego średniego syna najlepiej oddaje moje zdanie w tym względzie.

Na szczęście my nie doświadczamy tego na własnej skórze. O tych pozycjach, które przeczytałam "nudząc się" na wsi zabitej dechami nadmienię wkrótce. Dzisiaj tylko dodam, że nasi chorwaccy przyjaciele i znajomi okazali nam jak zwykle wielkie serce i wzruszyli nas swoją pamięcią i hojnością :)









Vidimo se uskoro!!!



piątek, 17 czerwca 2016

Oceny ocenione.

Tak, właściwie nie ma juz nic do powiedzenia. Oceny w szkołach ocenione. I bardzo dobrze, że to za nami i bardzo dobrze, że oceny mieszczą się w granicach przenikania do kolejnych klas. Nie sa to oceny moich dzieci, bo gdyby tak było każde świadectwo byłoby ze szczerozłotym paskiem. Bo to bardzo dobrzy ludzie są, inteligentni, wrażliwi, bystrzy z humorem i wyobraźnią. Mało tu pisze o nich, bo....


.... jakoś nie umiem się dziećmi chwalić publicznie i zachwyt zostawiam w środku  lub słyszą go tylko oni sami....

.... nawet nie noszę zdjęcia w portfelu, żadnego z nich, ani męża (o czym przypominam sobie stojąc w kolejce do kasy gdy kobieta przede mną otwiera portfel z galerią....

....na komórce tez nie mam wiele ich zdjęć, może 2 - 3 (znowu któregoś z nich brakuje)...



Mało tu pisze o nich, bo oni zawsze byli dla mnie oddzielnymi bytami wymagającymi czasu i uwagi oraz szacunku. Dopiero spojrzenie z dystansu czasu i doświadczeń uświadamia mi ilość pracy włożonej przez nas jako rodziców w tych wspaniałych młodych ludzi. Widzę, że nie chodziliśmy przy tym na skróty. Jacyś tacy przeraźliwie odpowiedzialni byliśmy, aż do granic absurdu chyba. Zawłaszczyliśmy sobie ich na te pierwsze kilka lat na dobre, pazurami wpięci w ich żywoty chociaż z drugiej strony w naszej postawie była "nieodpowiedzialność" dawania im swobody wyborów(to wg starszego pokolenia), lekceważenie potencjalnych zagrożeń i co najbardziej chyba zastanawiające; trzymanie parasola ochronnego w stanie złożonym w jakiejś komórce naszego serca. Pewnie, że kusił otwieraniem, kusi do dziś, ale kto powiedział, że tenże parasol ochroni ich przed życiem? Życie to nie bajka, realia i prawda zawsze były priorytetem naszego postępowania. Ideałów jednak nie było, nie ma i nie będzie - też się nie oszukujemy w tym względzie.  Dalej jest zapierdziel chociaż w ciągu ostatnich kilku lat w zupełnie innym wymiarze.

Dzisiaj powiem, że rodzicielstwo to niekończąca się inwestycja pod względem fizycznym, psychicznym i emocjonalnym ale kiedyś, kiedyś tam nie chciało mi się inwestować i wiecie co? Jakże się cieszę, że mnie KTOŚ przekonał :)))


Ostatnio odwiedził nas znajomy. Była sobota, chłopcy mieli wolne z okazji Dnia Dziecka, więc oświadczyłam mu, że muszę dokończyć ich rejony. Ten znajomy, sam ojciec dwóch dorosłych synów, jeszcze z roczników poborowych i zdziwił się

- Jak to, oni sprzątają dom?!? Co tydzień???
- Tak.

A ja zdziwiłam się w duchu, że mogłoby być inaczej. Na nasze trzy niekończące się inwestycje patrzymy z dumą.

czwartek, 9 czerwca 2016

Książki ostatniego czasu.

Ten wpis nie będzie zestawem recenzji. Jest raczej zestawieniem mojego czytelniczego gustu. Tak się ostatnio składało, że przeczytałam całkiem sporo polskich autorów. Serce mi rośnie, że oni są, i że piszą tak dobrze - tzn tak jak ja lubię czytać :)

On

"On" wepchał mnie na powrót w powijaki lat 80 tych. Na tę pozycję czekałam wytrwale tuż po lekturze "Szopki" niecierpliwiąc się i tupiąc nogą "dlaczego ona tak długo pisze?!". Pisze długo, bo ręcznie i na pewno nie pismem mechanicznym. Napakowana przenośniami i porównaniami, odniesieniami i skojarzeniami jest tym czego szukam w literaturze - dostarczycielem wrażeń, wzruszeń z bliskiego sercu czasu i miejsca, bowiem akcja dzieje się w Krakowie. Onego znajdziecie  w każdej klasie, na każdym podwórku, w każdym zakładzie pracy - On jest ale większość nie chce o tym wiedzieć.
Jolanta

"Jolanta" rozgrywa się dekadę później. Chutnik zajęła się jedną bohaterką i jej problemami i mam wrażenie, że wyszło jej to doskonale. Jola nie wie dlaczego jej życie jest jakie jest. Szuka powiązań i odpowiedzi, nie znajduje. Jej życie wypełniają jakieś substytuty, których nie może ogarnąć. Dzięki "Jolancie" wiem więcej o depresji niż z relacji dotkniętych tą chorobą.

Okrucieństwo, brzydota, zabobony zmieszane z pięknem i dobrocią, gdzieś w międzyczasie, gdzieś gdzie wszystko się wydarza, gdzieś gdzie żyli i nadal żyją ludzie. Opowieść została podzielona na trzy strefy czasowe, jak dla mnie zupełnie zbędny podział, podczas których opowiedziane są losy jednej z rodzin - może mojej, może twojej. Czyste zdania, przejrzysta konstrukcja a jednak świetnie oddaje i blaski i mroki. Po prostu "Dygot".



"Podkrzywdzie" jest wsiowym światem wsiowych ludzi. Niby o tym samym co "Dygot" ale zupełnie inaczej opowiedzianym. Działają tam oniryczne zjawy wykreowane językiem pokrętnym, pełnym przenośni i przeniesień. Powieść bardzo mi się podobała aż do ostatniego momentu kiedy autor zdecydował się na ujawnienie tajemnicy tajemnic rodowej klątwy. Ja się pytam, po co?, lepiej to było zostawić niedopowiedziane. Lepiej i dla nas czytelników, lepiej i dla samej opowieści.



Czego się mozna spodziewać po książce za 5 zł? Wszystkiego, tym bardziej podróży opowiedzianej w sposób niebanalny i bez zadęcia  (piszę to złośliwie w odniesieniu do innych publikujących teksty o swoich podróżach, które rozsadza ego autora/autorki). Dziewczyna postanowiła pojechać sama tam gdzie kobiety same nie podróżują - niby nie na krańce świata, można by rzec niemalże za miedzę, a jednak większa egzotyka niż na dachu świata lub w dżungli panamskiej. Cóż, zachorowałam na Wschód i tyle!

Czytałam w tak zwanym międzyczasie jeszcze mnóstwo innych pozycji ale z moim gustem nie dyskutuję nawet ja sama :D

piątek, 3 czerwca 2016

Brazo de Reina - ramię królowej po polsku.

Długi czas żyłam w pewnej nieświadomości  względem nazewnictwa własnych wypieków, którym dawałam tak pospolite nazwy jak np biszkoptowa  rolada z truskawkami, aż w ubiegłym tygodniu miałam okazję poplotkować o kulinariach z rodowitą Kolumbijką. Spotkać się nam przyszło na niezwykle miłej uroczystości międzynarodowego szczebla, która odbywała się o rzut beretem od Miasta. Seniora G wraz z mężem Seniorem F zajadali się zwykłą polską kaszanką wychwalając jej idealne walory smakowe przywodzące im na myśl rodzinną morcillę, z której podobno w Kolumbii robią niezła "kaszanę" doprawiając ją kminkiem, oregano i innymi zbędnymi dodatkami. Ta nasza, wyprodukowana na Podhalu, jest jedyna poprawna wersją kaszanki jaka powinna obowiązywać wszędzie :)

Ale wracając do słodkości. Seniora G przytargała nielegalnie przez Atlantyk  produkty, z których ochoczo tworzyła kolumbijskie przysmaki. Mieliśmy więc okazję spróbować pandebonos i arepas. Mnie smakowały i jedne i drugie ale Pan Gryzoń wolał pandebonos. Niestety na deser już nie doczekaliśmy się - trzeba było wracać z miłej gościny i zająć się porzuconym potomstwem (chociaż ono wcale się do tego zaopiekowania nie garnęło). Kiedy wróciliśmy i zaczęliśmy opowiadać Puchaty miał wielkie pretensje, że żadnego z przysmaków nie wykradliśmy mu do spróbowania. No cóż, do wyrobu tych kolumbijskich dań potrzebne są składniki raczej niedostępne w zwykłym wsiowo-miejskim sklepie, więc małe szanse żebym odtworzyła je w domu. Co zaś do tytułowego ramienia, proszę bardzo seniora G chętnie zdradziła mi tajniki owego deseru i oto w Dzień Dziecka wylądowała przed potomkami rolada biszkoptowa undercover Brazo de Reina ;-)



I w taki oto sposób wykonywana przeze mnie od lat rolada biszkoptowa zyskała przepiękną nazwę o wiele bardziej intrygującą niż polska :) Oczywiście Brazo de Reina ma oryginalne wypełnienie z dżemu z guawy i karmelu. Uznałam jednak, że na tę porę roku lepiej pasuje bita śmietana i świeże truskawki.

Oto przepis na niezawodny biszkopt:

4 duże jajka
1/2 szklanki cukru
3/4 szklanki mąki pszennej
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia

Białka ubijamy stopniowo dosypując cukier. Kiedy piana jest już sztywna i nie wyczuwa się w niej kryształków cukru dodajemy żółtka nadal ubijając aż do całkowitego wymieszania. Przesianą mąkę z proszkiem mieszamy za pomocą łyżki z masą jajeczną. Wykładamy blaszkę papierem do pieczenia (najwygodniejsza jest blacha z trzema brzegami), na której równomiernie rozsmarowujemy masę biszkoptową. Pieczemy na środkowej półce w temp 180 st aż biszkopt nabierze złocisto brązowej barwy. Po wyciągnięciu upuszczamy kilkakrotnie blaszkę z ciastem z wysokości ok 20-30 cm - zapobiega to gwałtownemu opadnięciu biszkopta, po czym wykładamy gorące ciasto na czystą ściereczkę kuchenną do góry papierem. Papier ściągamy natychmiast i jeszcze ciepły placek delikatnie rolujemy razem ze ściereczką by nabrał kształtu rolady. Po schłodzeniu delikatnie odwijamy roladę i smarujemy wybranym nadzieniem po czym zwijamy ponownie, ozdabiamy wg upodobania i schładzamy w lodówce.

Smacznego :)

poniedziałek, 9 maja 2016

Cieszę się.

Że mam życie jakie mam, że jest wiosna, że mogę wyjść z okowów więzienia jakim staje się mój dom na wiosnę.

Bo dom jest dobry tylko w zimie.

Siedzę więc na progu (jak mi się nie chce rozłożyć krzesła ogrodowego), przycupuję na tarsie albo w kucki tkwię nad grządką. To jest mój naturalny stan, tak konstatuję z wiekiem, w taki stanie czuję że żyję a nie jedynie jestem.


Czujecie się zawiedzeni moją nieobecnością? Nie czujcie! - wyjdźcie na zewnątrz, jak u nas mawiają: na pole, ja tam jestem - zobaczycie mnie w każdym przejawie istnienia, przemówię do Was milionami obrazów, dźwięków, zapachów :)

wtorek, 29 marca 2016

Wielkanocna pielgrzymka.

Podróżowaliśmy tradycyjnie w gronie dwunastu. Zaczęliśmy przed świtem w Wielki Piątek od drogi ale nie krzyżowej lecz tej prowadzącej na południowy - zachód. Czeska kraina przywitała nas mżawką i chłodnym powietrzem lecz jakże nam się ciepło robiło na duszy wiedząc, że zostawiliśmy na Podhalu świeże opady śniegu.

Droga jak już powiedziałam nie była krzyżowa, najwyraźniej potomstwo wyrosło już z wieku "mamo, bo on się patrzy przez moje okno!" co nastrajało dobrym humorem siedzącego za kółkiem Pana Gryzonia.

Praga przywitała nas tradycyjnym korkiem w okolicach centrum ale mając w pamięci niedawno minięty korek na wylocie, który pewnie ciągnął się przez ponad 10 km, cieszyliśmy się, że już jesteśmy prawie u celu.


Jedenastu z nas wydało okrzyk grozy na widok okolicy, która była najbliższym otoczeniem hostelu. Jedenastu czyli wszyscy prócz mnie. Sama wybierałam to malownicze otoczenie :) A tak serio to hostel Kolbenka przy ulicy Kolbenovej ma trzy ważne plusy, które przeważyły o wyborze miejsca. Po pierwsze jest o kilka kroków od stacji metra, po drugie ma miejsca parkingowe a po trzecie jest na zadoopiu czyli panuje tutaj błogi spokój przerywany tylko szumem przelatującego w tunelu metra.

Pierwszy dzień spędziliśmy bardzo skromnie. Po jednym posiłku do syta tego dnia udaliśmy się na nabożeństwo krzyża do katedry Św Wita. Ponieważ byliśmy tam w celach duchowych zdjęć nie robiłam żadnych (zresztą jest zakaz fotografowania podczas nabożeństw). Dwie godziny wystarczyły nam by przekonać się, że średniowieczne budowle to miejsca niezbyt przytulne i ciepłe, ale akurat na taki rodzaj nabożeństwa, który odbywał się w blasku świec i kilku bocznych lamp, są bardzo odpowiednie. Nastrój panujący w tej surowej gotyckiej świątyni bardzo pasował do odsłuchania opisu sądu nad Chrystusem tradycyjnie czytanego na role przez duchownych i z udziałem chóru jako tłumu żydowskiego domagającego się wydania Barabasza. Nabożeństwo prowadziła największa szycha duchowieństwa czeskiego arcybiskup praski i prymas Czech Dominik Duka. Na zakończenie nielicznym wiernym (niestety katedrę pobudowali sobie Czeski zbyt dużą ;-) zostały rozdane pamiątkowe obrazki z błogosławieństwem arcybiskupa.

Szczerze mówiąc obawiałam się, że nabożeństwo będzie powodem do śmiechu - język czeski od zawsze zdawał mi się ogromnie zabawnym. Na szczęście ucho i mózg szybko przestawiły się na dwujęzyczność i nawet nie przyszło nikomu z nas do głowy śmiać się.


Drugiego dnia wyjrzało słońce, więc po śniadaniu pojechaliśmy metrem do centrum. Tam po porannej kawce poszliśmy do  kościoła Św Idziego poświęcić pokarmy. Tak, to jedyny praski kościół, w którym można uczestniczyć w mszy św po polsku ponieważ jest w nim polska parafia pw św Jana Pawła II. Księdzem prowadzącym święcenie był ojciec Hieronim Kaczmarek a nas samych uwieczniono na tej fotografii tu



Pokropieni święconą wodą  wyruszyliśmy do najstarszej praskiej piwiarni gdzie nasze potomstwo odstawiało kabaret w sali kabaretowej pozując "ochoczo" do zdjęć.


Po drodze widzieliśmy kilka wisielców ;-)



Spacerując nabrzeżem do Mostu Legii  spotkaliśmy dwa budynki splatane w objęciach i wirujące w tańcu. 


 A na wystawach, jak to w Pradze, króluje "zielona wróżka".


Stanęliśmy na chwilę przed Pomnikiem Ofiar Komunizmu


I odwiedziliśmy też słynną praską figurkę Jezuska przebieraną w szatki koloru stosownego do szat liturgicznych (ten wzorek jako żywo przypomniał nam kurpiowskie motywy)



Następnie wdrapaliśmy się ponownie na Hradczany by z niemałym zaskoczeniem i uciechą dowiedzieć się, że zwiedzanie Złotej Uliczki w czasie Wielkanocy jest darmowe.






Za katedrą odbywał się jarmark wielkanocny gdzie można było pojeść, popić i pośpiewać a mijając olbrzymi budynek  podziwialiśmy mozaikę, którą stanowi podobno milion kwarcowych i szklanych kwadracików w 33 odcieniach pokazujących Sąd Ostateczny.

Po artystyczno  - spożywczych uniesieniach poszliśmy na Kampę gdzie znajduje się "praska Wenecja"

A skoro byliśmy tam to jakżeby nie poklepać po pupci wielkich bobasków Davida Cernego przed Pałacem Lichtensteinów. 


No i zrobił się malowniczy i romantyczny praski wieczór z tłumami na Moście Karola, gwarem na wąskich uliczkach i uszczęśliwionymi różnymi używkami ludźmi.


Niedzielę Wielkanocy rozpoczęliśmy znowu od wizyty w kościele Św Idziego. Niektórzy z nas brali nawet czynny udział w liturgii :))) Skąd ojciec Hieronim wiedział do kogo podejść i poprosić o asystę to wie tylko, ten który Jest - poprowadził go bezbłędnie.


 Z kościoła koniecznie trzeba pójść na niedzielny spacer a po nim wypić świąteczną kawę z czymś słodkim. Pałac Lucerna do usług. Poza niedostępnym dla turystów działającym dżwigiem osobowym paternoster wszystko inne zostało zrealizowane.


Nawet gromadne stanie pod lewitującym posągiem.


Reszta z dwunastu biegała po schodach usiłując znaleźć wejście do kawiarni z imponującym barem :D


Potem spacer przez Rynek na Józefów w poszukiwaniu zaginionego czasu i Golema.


Zadzieranie głowy w kościele św Mikołaja w podziwie dla największego czeskiego żyrandola oraz wspaniałości barokowych zdobień.



A na obiad pojechaliśmy na Żiżkov.  Tu też jest stary żydowski cmentarz a oprócz tego spokój i zero turystów. Prawdziwie leniwe niedzielne popołudnie wśród spacerujących w promieniach słońca rodzin.



A te gdzie wlazły? Na wieżę telewizyjną, którą widać praktycznie z każdego punktu Pragi.

Ten wyjazd nastawiony był na powolne konsumowanie i trawienie świątecznych wrażeń i zdarzeń i takim był. Chwile modlitwy, skupienia, zadumy a potem radość ze Zmartwychwstania pozwoliły nam przeżyć ten wspólny czas w tak wyjątkowym miejscu razem. Trochę brakowało nam polskiej tradycji adoracji Grobu Pańskiego ale za to mieliśmy polski lany poniedziałek (o co postarały się nasze dzieci) i poznaliśmy czeską tradycję okładania dziewcząt w ten dzień witkami ozdobionymi kolorowymi wstążkami :)




(zdjęcie z internetu)

Znaczenie wstążek na rózgach:

Rudá stuha = náklonnost a láska 

Modrá stuha = naděje 
Žlutá stuha = odmítnutí 
Zelená stuha = chlapec je dívce oblíbeny