wtorek, 28 października 2014

Pięć razy dziennie.

Muezin już nie wychodzi na wieżę minaretu by odśpiewać gardłowym głosem pełnym miłosnych westchnień pieśni Allahowi. Allahu akbar - pozwala używać zdobyczy technologicznych, a jednak chyba nie tak bardzo akbar skoro nie widzi tego co się dzieje pod dachem ;-) Nie żebym była przeciwniczką jakiejkolwiek religii czy wyznaniu ale przyznam, że zawsze miałam wrażenie, że taki bóg jest jakoś mało boski.


 Sezon suszenia papryki.



Turcja jest laicka o co postarał się Ataturk i jest na pewno wielkim jego dziełem jeśli chodzi o korzystne zmiany w kraju muzułmańskim. Religijność nadal istnieje lecz nie wpływa bezpośrednio na życie turystów. To ja nieruchomiałam na dźwięk płynący ze smukłej wieży a nie turecki kelner nalewający mi ginu z tonikiem. Nawoływanie przywodziło mi do świadomości myśl o Bogu. Może dobrze by było gdyby i u nas dzwony częściej biły niż na Anioł Pański i apel jasnogórski w dzień powszedni? Mnie się podobało skłonić myśli w tę stronę 5 x dziennie i  zupełnie nie przeszkadzało mi, że sprawiło to wołanie do Allaha.

 Zadziwiająco popularny sposób dezynfekcji umywalek za pomocą naftaliny.

 Wnętrze tumulusa.


Samotny.
 Wycinka.
Tu koczował z rodziną i przyjaciółmi pan od "sok-skóra-natura"- jurta w czystej postaci pożyczona od sąsiednich ludów.

Barmani byli często namawiani i nakłaniani przez turystów z Lechistanu do wychylenia wspólnego "na zdrowie". Zazwyczaj odmawiali, pewnie z uwagi na obecność szefów i kamer hotelowych. Jednak Polak nie byłby Polakiem gdyby nie dopiął swego w kwestii, że tak powiem, narodowej. Chudzi i niscy Turkowie umykali więc z oczu kamer w jakieś zakamarki i koniecznie zadaszone miejsca by wychylić na pohybel szefostwu ;-)

Plątając się po hotelowych zakamarkach udało mi się odkryć zbrodnię. Na moment poczułam się niczym wytrawny detektyw i chociaż zabrakło mi odpowiedniego sprzętu, to udało mi się rozwikłać zagadkę czyje zwłoki zalegają na obrzeżach resortu w tych workach.
 Po zwłoki podjeżdżał mały samochodzik po południu i ładował wszystko na pakę by odwieźć do pralni. Zwłoki okazały się być brudną pościelą i ręcznikami hotelowymi.
Niezłomna natura.

 Zamek.

Rekonesans objął także wzgórze z pewnym zamkiem, który na moje oko był jakąś rezydencją sprzed lat popadłą w ruinę ale śmiało mogącą "robić za" zamek. Eksploracja dotyczyła także fauny, która w tamtych okolicach śmiało sobie poczyna i wytwarza formy o wiele bardziej wybujałe niż w naszym, zapyziałym klimacie.



 Dekle i kratki ściekowe w Bodrum.

 Próbka "dzikiego języka"
 Dla mnie tak wygląda prawdziwa Turcja.


Indagowałam kogo się dało; od kucharzy, sklepikarzy po kapitana stateczku "blue cruise". Wszyscy oni mówili ludzkimi językami świata, więc komunikacja była jak najbardziej zasobna w informacje. Kucharz był zadowolony, że robię mu zdjęcie i nawet zachęcił mnie do zrobienia sobie zdjęcia z nim. I w ogóle nie był Turkiem tylko Ukraińcem.

Sklepikarz nie próbował ukryć, ani nikogo oszukać handlując towarem "fake" ale za to podsuwał towary rzetelne, jak np jedwabny szal, oferując słuszną zniżkę z polskim załącznikiem "dobra, dobra zupa z bobra". Za to kapitan zwierzył się mi całkiem otwarcie, że od listopada do marca wypływa raz w miesiącu łowić rybę a pozostały czas spędza z kolegami pijąc wódkę. Żałuję, żem mu fotki nie zrobiła, bo kapitan ów, moi kochani, wyglądał jak typowy pirat z "Czarnej Perły"!

 Dwuosobowy bilet wstępu na AGORĘ - Kos.


Ponieważ wożono mnie wszędzie jak udzielną księżną, nie miałam szans na własne oczy zobaczyć pustych  dzbanów na balkonach panien na wydanie, wesela z ogromną ilością ludzi (nawet ubodzy pilnują, by gości nie było mniej niż kilka setek) czy skrwawionego prześcieradła.  Nie byłam w meczecie, na prawdziwym suku ani nie plątałam się zbytnio po opłotkach. W czasie drogi do Pamukkale stwierdziłam tylko, że prawdą jest nadużywanie klaksonu przez kierowców, wymuszanie pierwszeństwa prze pojazdy większe gabarytowo. Prawdą jest dobry stan tureckich dróg, którymi Turcy nagminnie się poruszają albowiem kolej żelazna, to nie wynalazek dla nich. Chciałabym kiedyś wsiąść do liniowego autobusu, żeby na własnej skórze przekonać się, że kobiety podróżujące samotnie sadzane są z innymi samotnymi kobietami a mężczyźni z panami, osobne zaś rewiry zajmują rodziny. Chciałabym tak popodróżować sobie kilkaset kilometrów, by zdążyć zjeść regionalne smakołyki podawane na pokładzie tychże autokarów. Potem przesiadłabym się do małych "dolmuszy" ,których  kierowca jeździ bardzo ekonomicznie ładując tylu pasażerów ilu się zmieści na siedząco i stojąco, i które zatrzymują się na każde żądanie we wskazanym miejscu. Potem włóczyłabym się z chudymi krowami po kamienistych pastwiskach potykając się o owcze bobki i włażąc w krowie placki lub leżące wszędzie śmieci. Zjadłabym co by mi tam się na oko rzuciło, popiła esencjonalną i słodką herbatą albo ajranem, którego też nie było mi dane popróbować chociaż w niedalekiej odległości od resortu stała sobie knajpa o wdzięcznej nazwie "Cipa" :) No cóż, do następnego razu, jeśli taki będzie!

Na Kosie snuliśmy się za to bezpańsko i bardzo się nam to podobało, bo właśnie tak zazwyczaj zwiedzamy - na czuja. Instynkt nas zawiódł w zaułki handlowe, pod cerkiew i na dobre piwo ;D







 Plaża miejska.
 Olbrzymie drzewo przy porcie.
Nie tylko mnie zainteresował Gargamel :-)


Lantana, podobno pospolita :)

Trzymajcie się cieplutko :)))

czwartek, 23 października 2014

Łakocie na słocie.


Wyszłam z domu psiocząc na warstwowe ubranie, bo nie chciało mi się wyciągnąć cieplejszej kurtki. Zimny deszcz leje od wczoraj z różnym natężeniem. Świat zza okularów wygląda jakby ciągle lało nawet w sklepach. 

Z upodobaniem  zaczęłam życie przełknąwszy ostatni kęs zdobycznego pączka (w naszym mieście najlepsze pączki są w Rynku u Żarneckiego)



Na najlepszą kawę w mieście też można załapać się w Rynku, tuż obok piekarni ww ale ja wybieram zawsze jej drugą filię (brzmi dumnie :D), dwie ulice dalej od centrum.


Gorzko żałowałam tego pączka gdy zobaczyłam kuszący opis 13 kawałka nieba... No cóż, następnym razem pójdę tam z pełną premedytacją, po ubogim śniadaniu albowiem porcje wydawane w tej kawiarni są zawsze słusznej wielkości :)


Deja vu w Bodrum.


Najlepsze co jadłam w naszym hotelu :) Mimo regionalnej kuchni, potrawy hotelowe były jak na mój gust mocno zeuropeizowane czego nie można było zarzucić prawdziwej kawie po turecku czy herbacie o cierpkim, wiśniowym posmaku, niebiańsko słodkiej. Te proste placki podbiły moje podniebienie z prostej przyczyny; były pikantne (nadzienie ziemniaczano -serowe z owczym serem, ziemniaczono- paprykowe i ziemniaczano- mięsne) i tak doprawione, że tylko w nich nie czułam "swądu" baraniny.

W hotelu, bardzo sympatyczna pani, wyrabiała je na oczach oczekujących.


Pikantne nadzienie ziemniaczano- paprykowe.


Można posmarować świeżym masłem, pyyyycha !


Do tego zimne piwo Efez - żyć nie umierać :)

Hotelowe śniadanie kiedy juz nie można patrzeć na mięso i jajka w 5 postaciach.

Obiad. Kuskus prima sort, podobnież tarta ze szpinakiem i pasta z ciecierzycy oraz sałatka polana cacikiem czyli jogurtem z ogórkiem i przyprawami. Rolada z indyka jak najbardziej zachodnia i nadziewana cukinia mięsem baranim z ryżem - największe rozczarowanie - powrót męki z dzieciństwa kiedy to ojciec w latach 80-tych przywoził ćwiartkę jagnięcia i nas nim katował... Żebym zjadła ze smakiem jakąkolwiek baraninę musi ona być tak doprawiona by jej charakterystyczny smak został zniwelowany. Po jednym kęsie tej cukinii "wietrzyłam" paszczę baklavą, kawą, winem i nie mogłam wywietrzyć ;-P


Kolacja. Ryba była codziennie. Taka; czyli dorada lub makrela, która niespecjalnie smakuje mi jako ryba smażona. A ja się pytałam gdzie kalmary, ośmiornice, krewetki i inne takie, no gdzie?

No tu:


Trza se było wyjść na miasto i kupić, bo hotelowi goście są różni... Nie wszyscy mają ochotę na coś innego niż pizza, tosty, frytki i burgery, zaniżają hotelom ocenę usług jeśli tego nie dostają :-( Nie wszyscy chcą próbować nowych dań co stwierdziłam naocznie.


Podczas gdy ja zajadałam się bakłażanami, ciecierzycą, kuskusem, pilawem, warzywnym miksem, soczewicą czy fasolą, dla niektórych menu było zawsze takie same - chicken, mashed potatoes, peas...


Dla nich też zapewne kucharze wyrabiali torty, creme brulee, rolady czy puddingi. Ja wolałam tureckie, zatopione w miodzie i bakaliach przysmaki. Te na trzeciej paterze to takie jak hiszpańskie churros z ciasta ptysiowego smażone na fryturze a potem nasączone cukrowo-miodowym ponczem.


 Kiedy zbliżaliśmy się do tego miejsca usłyszałam "SOK - SKÓRA - NATURA, NATURA!". Dopiero po wsłuchaniu się zrozumiałam "sok z granatu, natura, natura" :D


Moja porcja soku - nie wywarł na mnie miażdżącego wrażenia jako, że za granatami słabo przepadam.


A w Grecji? No cóż, było bardzo gorąco :DDD Zbyt gorąco by zjeść coś więcej niż kilka owoców.


Nawet tych morza. 


Za to można by było usmażyć sobie własnoręcznie kupioną, świeżą rybkę gdyby się miało tylko patelnię pod ręką ;-)


Pozdrawiam, skutecznie grzejąc się ogniem w kominku :)))