czwartek, 23 lipca 2015

Powtórnie narodzony. Edycja 30/07/15



Powieść Margaret Mazzantini  w jednych recenzjach nazwana jest babskim czytadłem, w innych książką pełną emocji. Nie rozumiem szufladkowania na babskie i niebabskie ale juz zupełnie nie nazwałabym tej powieści czytadłem. Czytadło kojarz mi się z mdłym romansidłem dla pensjonarek a to na pewno nie taki typ prozy.

Przez kilka pierwszych rozdziałów byłam poirytowana Gemmą i jej ukochanym Diegiem - zaczęło się jakby romansidło o dwójce młodych ludzi zupełnie do siebie niepodobnych. No i jest jeszcze ten trzeci - odrzucony, który mimo odrzucenia pozostaje. Psiakość, gdyby nie Bałkany w tle, gdybym nie pamiętała Vucka - symbolu tamtej olimpiady w Sarajewie z 84 rzuciłabym w cholerę tą książką. Byc może drażniła mnie przesadna wzniosłość na poczatku, nie wiem, przetrwałam i dalej było już tylko lepiej, to znaczy gorzej. To co było początkowo sielanką zakochanych zaczęło przeobrażać się w walkę o życie, o miłość, o jakąś normalność, której próżno szukać w obliczu wojny.

Na okładce widnieje opinia "Zapierająca dech w piersiach historia wojennej miłości". Zatykało mnie emocjonalnie kiedy czytałam opisy z pozoru błahych zdarzeń, reakcji bohaterów na rzeczywistość i świetnie pokazaną beznadzieję sytuacji bez wyjścia. Jednak nie jest to tylko historia wojennej miłości.

Bruzdy emocjonalne mieszczące się w niektórych urywkach są tak głębokie, ze chwytają za gardło, roszą oczy. Ta książka jest pełna bólu, zawiedzionych nadziei, zezwierzęcenia ludzkiego i pasywności ofiar. Kilka lat temu czytałam książkę "Pamięć kości"
   
napisaną przez młodą amerykańską antropolog, rodzaj pamiętnika. Mazzantini dobrze przygotowała tło historii Gemmy i Diega. Dzięki temu historia jest tak nieznośnie prawdziwa.

Książka została zekranizowana. Jak obejrzę to napiszę, ale nie robię sobie wielkich nadziei, za to z prawdziwą chęcią sięgnę po następną książkę tej autorki.



"Powtórnie narodzony" film okazał się wypaść blado przy książce. Niestety tak musiało się stać, kiedy reżyser oddaje w miarę wiernie tok akcji, to cierpi na tym przekaz emocjonalny. Książkę buduje postać Emmy, jej przemyślenia, uczucie, decyzje. W filmie ważniejsze są wydarzenia. Nie jest to zły film, ale też nie porywa. Pan Gryzoń miał mi za złe, że nie zdradziłam akcji.


W ręce wpadł mi Karel Čapek i jego "Fabryka absolutu" za sprawą internetowej znajomej, która wspaniałomyślnie pożyczyła mi własną książkę. Ha, strzał w dziesiątkę! Czeski humor, umiejętność zdystansowania się do siebie jak także niezwykle inteligentne a zarazem ciepłe natrząsanie się z ludzkich (głównie czeskich) przywar. Absolutnie lubię taka prozę, więc pobiegłam do biblioteki i obecnie czytam równolegle "Inwazję jaszczurów" i "Hordubala".

Jeśli mam Wam polecić jakiś film, to zdecydowanie pośród ostatnio obejrzanych  "Medicusa"


Historia tocząca się w średniowieczu porwała mnie od pierwszego kadru zaczyna się banalnie; chłopczyk traci matkę z powodu "choroby boku" a jego rodzeństwo zostaje zabrane z ruchomym dobytkiem przez "bezinteresownych" sąsiadów. On jest za stary na adopcję lecz wierzy, ze choroby to nie efekt grzechu lecz dysfunkcja organizmu. Przyłącza się do wędrownego cyrulika, którego gburowatość nie odstręcza małego Roba. I tak się zaczyna jego przygoda i termin. W recenzji piszą coś krytycznie o mnogości wątków (czyżby recenzent nie nadążał? ;-)) i o marginalnym znaczeniu kobiet (tak jakby w średniowieczu były one inaczej traktowane). Podobno jest to harlequin o chłopcach dla chłopców - to ja takie lubię :)

 

Dustin Hoffman gra w "Szefie" epizodyczną rolę, tak sobie można zyskać widza, pomyślał reżyser. Ale tu nie ma miejsca dla mistrza ekranu, wypiera go tytułowy szef kuchni i czyni to tak zabawnie i ciekawie, że jakoś nie tęsknimy z doskonałym Dustinem. Historia szefa chwyta za serce i za żołądek (radzę nie oglądać filmu na głodno). Reżyser jest tu głównym aktorem i jako rozwiedziony Carl Casper zostaje obsmarowany przez recenzenta na twitterze. Traci pracę w luksusowym lokalu ale zyskuje coś co dla niego ma większe znaczenie, chociaż na początku wcale tego tak nie ocenia. Słodko-gorzki film z hollywoodzkim zakończeniem oglądało się miło i bardzo przyjemnie.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Lato z książką.

Recenzje powinno się pisać na gorąco. No to te moje będą podgrzewane temperaturą z zewnątrz.


M. Grzebałkowska "1945 wojna i pokój". Bardzo potrzebna książka, bo myśląc o  1945 roku widziałam tylko kwiaty, wstążeczki, uśmiechy, całusy, łzy szczęścia i zatykanie flag na Bramie Brandenburskiej. Tak widziałam przez wiele lat, bo tylko takie obrazy pojawiały się w tv z okazji każdej rocznicy wyzwolenia. Z biegiem lat uzupełniałam obraz o różne historie i te zasłyszane i te przeczytane. I wtedy pojawił się w mej głowie melanż postaci. Juz my Polacy nie tacy cacy; nie tylko uciśnieni, pokonani, zgnębieni przez Niemca i Ruska ale też sami w sobie różni; i dobrzy i źli. Książka szczególnie spodobała się mojej mamie i jej bratu. Mama wojny nie pamięta (rocznik 42) ale pamięta biedę i powojenny strach, głównie z opowiadań swojej matki i ojca. Podhale żyło pod paraliżem bandy Ognia Józefa Kurasia ale też nie brakowało śmiałków, którzy ruszyli na szaber. Tamte lata nie były pasmem radości z tytułu wyzwolenia, były raczej pasmem niepewności podszytej strachem i Grzebałkowska dobrze oddała atmosferę jak i prawdę historyczną tamtych momentów.


A. Stasiuk/D. Wodecka "Zycie to jednak strata jest". Czytając czułam się tak jakbym siedziała gdzieś na otwartej przestrzeni i rozmawiał z autorem. Dorota Wodecka zadawała pytania, które sama miałam ochotę zadawać a Stasiuk odpowiadał, ja nawet gęby nie musiałam otwierać i po lekturze miałam wrażenie, że mogłabym teraz po prostu pomilczeć w towarzystwie Stasiuka.


H. Mankell "Włoskie buty". To moje pierwsze zetknięcie z Mankellem nie kryminalnym i jakże udane! Autor zaskakiwał mnie znajomością układów męsko-damskich i umiejętnością trafnego przekazu. Ale, ale, w fabule tkwi sporo tajemnic i dzięki temu książka nie popada w nastrój znany z romansów (taki, który mnie nudzi lub usypia) ale pozwala na czujne śledzenie rozwoju wypadków i podobną do kryminałów chęć rozwikłania zagadek. Do tego dodajmy jeszcze klimat skandynawskiej posępności pomieszanej z ekstazą krótkiego lata i już mamy mieszankę wartą przeczytania.


M. Hayder "Zaginione". Z tą autorką spotkałam się po raz pierwszy i nie powiem, żeby było to spotkanie nieudane. Kryminał, którego akcja dzieje się w hrabstwie Glouscestershire jest napisany sprawnie i wciągająco. Punktem początkowym jest uprowadzenie jedenastoletniej dziewczynki razem z samochodem z podziemnego parkingu. Prowadzący śledztwo Jack Caffery nie orientuje się wprawdzie tak szybko jak ja kto jest prawdziwym sprawcą ale nie jest to wadą ciągniętej opowieści. Nadal miałam chęć czytać dalej, choćby dlatego by potwierdzić własne podejrzenia :) W tym kryminale splata się kilka wątków i akcja prowadzona jest na kilku płaszczyznach - czytelnik nie ma czasu się znudzić :)


A. Munro "Dziewczęta i kobiety". Dałam noblistce drugą szansę, bo kiedyś czytając kilka jej opowiadań zniechęciłam się - wydały mi się napisane strasznie sucho, jakby z pozycji beznamiętnego obserwatora i nie zdobyły mojego uznania. Jednak wiedziałam (od innych), że proza Munro jest nierówna i widząc tę książkę w Biedronce zakupiłam. To było bardzo dobrze wydane 9zł :D Tutaj Munro nie jest beznamiętnym obserwatorem - obsadza się w pierwszej osobie i bez cienia pruderii opisuje swoje wchodzenie w dorosłość. Nie ma tu żadnego zadęcia na wybielanie postaci i dzięki temu miałam wrażenie, że Del Jordan to mogłam być ja. Dojrzewanie jest fantastyczne i jednocześnie okropne. Z jednej strony krew miesięczna spływająca po udach z drugiej narastający krytycyzm do własnych bliskich a w końcu pytanie o swoją tożsamość i próba zaistnienia w świecie dorosłych. Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej powieści na ten temat.



A. Oz "Judasz" Bardzo cenię prozę Oza za obrazowe pisarstwo pełne szczegółów pozwalające czytelnikowi przesuwać przed oczami film pełen dźwięków i zapachów. Jednak "Judasz" zmęczył mnie Benem Gurionem, którego miałam dość ale, który był nieodzownie potrzebny wymyślonemu przez Oza bohaterowi ze względu na osadzenie akcji w roku 1959.  Szmuel jest młodym studentem, który pisze pracę o Judaszu w oczach Żydów i który postanawia przerwać studia z powodu utknięcia w martwym punkcie tejże pracy. Zarobkowo postanawia zająć się opieką nad niepełnosprawnym człowiekiem. Ta historia, pomijając szczegóły polityczne ówczesnego Izraela, pełna jest przeżyć wewnętrznych Szmuela zafascynowanego dojrzałą kobietą. Trafnie, bardzo trafnie ujęte, w rzeczy samej a na okrasę dostajemy rozważania ateisty na temat zarówno chrześcijańskiego jak żydowskiego ewentualnego spostrzegania osoby Judasza, Jezusa i Boga.



E. Hawke "Środa popielcowa". Książka autorstwa aktora, który nie pisze o swoim życiu/sukcesie/odwyku/diecie itd wydała mi się poniekąd dziwactwem we współczesnym świecie show biznesu. Kupiłam ją rok temu na wyprzedażowym kiermaszu w Łebie. Zaczęłam nawet czytać historię opowiadającą o dwójce młodych ludzi ale... potem czytałam już coś innego. Tego lata wróciłam do niej i odkryłam, że Hawke umie spojrzeć na kontakty damsko-męskie z różnego punktu widzenia co jest niewątpliwym atutem. Autor zaskakuje wrażliwością wnikania w niuanse duszy co rekompensuje troszkę kanciasty styl pisania i jeden błąd merytoryczny, który mi wpadł w oko.

wtorek, 14 lipca 2015

Rowerem w przełomie.

W ubiegłą niedzielę, o dziwo słoneczną i w miarę ciepłą, spędziliśmy na wycieczce rowerowej przełomem Dunajca. Ponieważ jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami auta towarowego, więc na jego pakę załadowaliśmy wszystkie 7 rowerów własnych i przyjaciół i podjechaliśmy do Szczawnicy. Tam przywitał nas tłum dziki, norma w sezonie, ale dzięki własnym rowerom nie musieliśmy tracić czasu na wypożyczanie ich. Jest w Szczawnicy kilka punktów z rowerami różnej maści i nie ma problemu z doborem do indywidualnych potrzeb. Są górale, damki, rodzinne czwórki, rowery z przyczepkami lub krzesełkami dla najmłodszych.

 Na szlaku, który wiedzie po słowackiej stronie Dunajca jedzie się głównie drogą szutrową z małymi wstawkami asfaltowymi. My postanowiliśmy wybrać się na obiad do Sromowiec Niżnych a potem zahaczyć o Czerwony Klasztor. Ponieważ mój telefon miał problem z łowieniem sygnału gps udało mi się zapisać tylko 7 km trasy na Endomondo. Pan Gryzoń złowił całość i stwierdził, że trasa kosztowała nas ponad 25,5 km pedałowania.


Szlak jest przyjemny i łatwy do pokonania zarówno rowerem jak i pieszo. Sporo osób wędrowało z kijkami, dużo jechało na dwóch kółkach a było też kilkoro biegaczy. Do Sromowiec na ścieżce panował spory ruch a miejscami tłok - nie można było rozbujać roweru ponieważ ścieżka jest wąska a ze względu na ilość ludzi należało zachować kontrolowaną prędkość umożliwiającą szybką reakcję. 


Fale Dunajca unosiły tratwy flisackie z Polski i sporo wycieczek raftingowych ze Słowacji. Podobno było bardzo ciepło czego niestety nie zauważyłam zbytnio na cienistym szlaku, bo momentami było mi nawet chłodnawo - ale wiadomo, że ja mam popsuty termostat, a po pobycie w Chorwacji to już zupełnie zwariował. Tak czy siak termometr wskazywał na 25 stopni.


Czerwony Klasztor nas zaskoczył. Bileciki trzeba kupić by zobaczyć co jest za bramą. Ponieważ wszyscy byliśmy tam już za darmo kilka razy nikt nie pokwapił się na wydatek 3 euro.


Po obiedzie wróciliśmy na słowacką stronę i tuz za kładką, po drugiej stronie ulicy wypiliśmy kawę i herbatę do ciastka o wdzięcznej nazwie "marlenka"- jest to ciastko składające się z kilku cienkich miodowych placków przełożonych budyniowo-krówkowym kremem, warte grzechu :)

Wróciwszy do domu bynajmniej nie leżakowaliśmy. Szybki prysznic, przebieranka i z przyjaciółmi pojechaliśmy do Białki na Banię, na "Festiwal moskola". Faktycznie moskole były (och jak żeśmy westchnęli na wspomnienie naszego starego pieca kuchennego z blachami!) i było też  koncertowanie. Dojechaliśmy na występ Staszka Karpiela - Bułecki, który ma dźwięczny i pełen mocy wokal, a którego zespół Future folk zapodaje muzykę skoczno taneczną. Potem był Zakopower z Sebastianem, który na żywo ma głos nietęgi w porównaniu ze Staszkiem, ale muzykę ponoć ambitniejszą.
 Są gusta i guściki, wolę Staszka góralskie okrzyki ;-)

 Mało nam było koncertowego podskakiwania, więc poszliśmy jeszcze na afterparty do hotelowej dyskoteki. Ze względu na kończąca się niedzielę i nadciągający nieubłaganie poniedziałek, nie doczekaliśmy się na pojawienie się panów Bułecek i kwadrans przed północą wsiedliśmy w transport do domu.


Następnym postem nadrobię moje czytelnicze spotkania ze słowem pisanym. 
Pozdrawiam :)



środa, 8 lipca 2015

Dwa tygodnie nadmorskiej laby.


Stare miejsce, starzy znajomi, znana gorycz wody i smak białego chleba. Całkiem sporo nauczyłam się tego chorwackiego z doskoku przez te dwa miesiące przed wyjazdem. Sporo już umiałam ale nadal najlepiej rozumiem jak ktoś mówi do mnie DRUKOWANYMI literami :D Pan Gryzoń trochę złościł się kiedy zamiast szybko i sprawnie załatwić sprawę po angielsku ja brnęłam w swoją niepewną jeszcze umiejętność np w sklepie.

Pierwsze zdjęcie przedstawia plażę podczas wiejącego po burzy dość mocnego wiatru. Ponieważ był to jeszcze czerwiec sami Chorwaci uznali ten dzień za zimny i nienadający się na plażowanie (26 stopni) więc na plaży byliśmy sami przed południem a po południu dołączyli do nas Niemcy w pełnym obstalunku (my dzielnie znosiliśmy burę (to chorwacka nazwa wiatru bora) - rodzaj niezwykle porywistego, zimnego wiatru od lądu- w kostiumach plażowych, zaprawieni wiatrami znad Bałtyku).

Drugie miejsce to "nasza" knajpka na końcu plaży. Pewnego dnia Pan Gryzoń wypadł nagle spod palmowego parasola i wrzeszcząc "rekiny!" wzbudził niezłą sensację. Nie zważał zbytnio na to, że większość ludzi krzyczała "delfiny!", ot zrobił psikusa własnemu potomstwu pławiącemu się w morzu :) Faktycznie widzieliśmy stadko 6-7 delfinów skaczących rytmicznie jeden za drugim. Właścicielka knajpki powiedziała, że rano baraszkowały one całkiem blisko brzegu popisując się swoimi sztuczkami. Oczywiście nie miałam aparatu a w gorączkowym ferworze zapomniałam nawet robić zdjęcia telefonem. Pierwsze, prawdziwe, dzikie delfiny - fajny prezent na dziesiątą rocznicę pobytu na wyspie Pag :)



Plażing, smażing, leżing i nicnierobing dwóch tygodni szybko minął. Wróciliśmy w piątek a już w sobotę byliśmy gośćmi w hotelu "Bania" na jubileuszu 25 lecia pewnej firmy, na który właściciel przyjechał takim właśnie autkiem, chwaląc się, że dystans z Krakowa do Białki pokonał w 1h15min bez użycia sygnału. Impreza była bardzo udana i zakończyła się następnego dnia pobytem na termach, za którymi nie przepadam ale jak dali to brałam :)


Podczas dwóch tygodni przeczytałam dwie książki.

"Jaśnie pan" poszedł na pierwszy ogień. Podgrzewana chorwackim słońcem i tak gorąca intryga została dosłownie połknięta przeze mnie w momencie. Cabre umie zrobić właściwy użytek ze słów. Czytelnik przebija się bezboleśnie kilka stuleci wstecz by podglądać życie ówczesnych ludzi, od wielmożów po zwykłe posługaczki, wszystkie postaci są krwiste i wyraziste. Czasami podglądamy czytając, czasami plotkujemy, i z czasem wychodzi na jaw wiele niecnych i zaskakujących meandrów życiowych tytułowego jaśnie pana. Jedynym minusem tej powieści są wulgaryzmy, których jakoś nie umiem zbytnio zaakceptować w powieściach, zwłaszcza jeśli są one skumulowane.


Przez "Jeźdźca miedzianego" przebrnęłam głównie siła woli i dlatego, że nic innego nie zabrałam na wakacje. Lepsza byle jaka książka niż czytanie w kółko etykietek na piwie ;-) Naprawdę nie miałam pojęcia, że nadal pisywane są ekstatyczne powiastki dla pensjonarek. Jedynymi dobrymi momentami były historyczne fakty podawane w króciutkich opisach. Książka zdecydowanie dla wielbicielek/wielbicieli prozy spod znaku harlequinów. Nie zachęciłam się do przeczytania jakiejkolwiek kontynuacji.

A teraz mam spotkanie z noblistką :) Pozdrawiam :)))