poniedziałek, 28 października 2013

Zapach ogniska.

W sobotę zaczął wiać halny. Oczywiście zaraz gościa wykorzystałam robiąc 4 prania i wieszając mu do wydmuchania. Uwielbiam halny. Przy tym była obłędnie słoneczna i ciepła pogoda, więc podwójnie cieszyło mnie latanie z miską bielizny na pole.

Ugotowałam lasagne, takie ośmiowarstwowe, wypasione w największym naczyniu żaroodpornym. Zaadoptowany kolega syna był u nas na obiedzie. Wyżarli wszystko a i to podobno nie do syta mimo dokładki... Strach się bać jak wszyscy synowie dojdą do wieku gimnazjalnego! Szaflik babciny nie zmieści mi się w piekarniku!!!

Z powodu seminarium (bynajmniej nie duchownego lecz jak najbardziej cielesnego - sztuki jiu- jitsu) niedzielę też mieliśmy programowaną odgórnie. Jednakże stwierdziliśmy, że tak pięknego, ciepłego weekendu nie można spędzić w zamknięciu i po ustaleniu strategii wybraliśmy się do Wujka Emeryta na ognisko. Sielanka. Smród świeżo rozkidanego gnoju, gorzki dym, zbutwiałe liście i szum płynącego tuż obok potoczka zdefiniował rustykalne popołudnie. Do tego doszło jeszcze trzaskające ognisko ze skwierczącymi kiełbaskami i tradycyjne parzenie ust gorącymi pieczonymi ziemniaczkami z masłem. Termos z herbatką, flaszka ze śliwowicą, piłka nożna w ramach ruchu i rekreacji. Sielanka :)))



- Coz to się już zbierocie? Zdziwił się Sąsiad kiedy tuz przed zachodem słońca zaczęliśmy zalewać ognisko wodą.
- Bo już pora do domu.
- Eeee, jesce wcas. U nos można do północy palić uogień.
- Ale nam zimno już się robi...
- Eeee, bo wy miescany to takie niewygrzane ludzie.

Co prowda, to prowda ;)


Z cyklu "piórkiem i węglem", czyli współczesna wersja "po drugiej stronie zmarnowanego ksero" - edukacja przyrodnicza  Kołka przed konkursem przyrodniczo-ekologicznym. Młody poległ na haśle recycling - wiadomo, matka nie zrobiła szkicu! ;) Ograniczyła się do drzew liściastych i iglastych rysowanych z pamięci ponieważ uznała, że środki wirtualne trzeba by było  za długo przeglądać w celu zdobycia odpowiednich materiałów :) Średni też się zaangażował szczególnie w wydawaniu "ochów i achów" podczas mojego gryzmolenia.


Miłego poniedziałku. Znowu lecę wykorzystać halny, jutro już będzie lało...

sobota, 26 października 2013

Czas jest tylko jeden.

Odwieczne spory i przekomarzania się kiedy i w która stronę należy przesunąć wskazówkę zegara w toku. Wszystkim wszystko się myli, życie komplikuje i człowiek nieraz naczekał się w kościele na pierwszą mszę św godzinę albo na odwrót przyszedł za późno. W czasach mojego dzieciństwa tak się działo nagminnie, teraz zmianę czasu załatwiają samoczynnie nasze zespolone z satelitami sprzęty, ale dawniej... Dawniej koleżanka Szpulka przychodziła do szkoły w poniedziałek o godzinę za późno. Oczywiście rzecz miała się standardowo tylko na wiosnę. Jej rodzina najwyraźniej w nosie miała bycie na bieżąco, a może po prostu żyli odcięci od zegarów i rzeczywistości skrzeczącej z radia "grundig" czy telewizora "neptun". My zawsze mieliśmy ubaw jak wpadała do klasy zaspana, z włosem rozwianym i z rozbieganymi oczami. Równie malowniczo wyglądali zapewne jej rodzice pędzący do pracy na złamanie karku.



Na mojej wsi żył kiedyś człowiek pamiętający jeden czas,  jeszcze sprzed epoki I wojny światowej. Złościło go niezmiernie przekładanie wskazówek zegarom. Ogólnie uważał proceder ten za szkodzący mechanizmom tak precyzyjnym i drogocennym, że kategorycznie odmawiał przystosowania ich do "nowego" czasu. Aż do śmierci  żył wg czasu geograficznego i słonecznego czyli tego zimowego. Słuszność w swoim postępowaniu udowadniał prostym doświadczeniem - wbijając patyk w ziemię i oświadczał zgromadzonym dookoła "o teroz jezdje południe! można iść krowy podoić". Wzbudzał on różne uczucia, od wyśmiewania, poprzez zdumienie aż do podziwu, bo kiedy pytano go o godzinę podawał ją zawsze w "starym i nowym" wymiarze. Jego biegłość w przeliczaniu wszystkich istniejących po II wojnie światowej rozkładów jazdy, programów radiowych czy potem telewizyjnych czasami odbierała ludziom mowę. Po prostu zatykało ich z podziwu lub oszałamiało namnożeniem się godzin podczas wysłuchiwania "ujkowych" opowieści. Ten mężczyzna był przy tym wielce światowy ponieważ podróżował z armią CK i w służbie u "cysorza" zasłużył sobie na kupno "osi" z którą się nigdy nie rozstawał. Jednym słowem umiał żyć po swojemu a wprowadzenie czasowej zmiany miał głęboko w nosie twierdząc, że "cas jezdje jeno jeden" :) Myślę, że staruszek szybko dogadałby się z Dalim ;)


Nie przeszkadzają mi wariacje na temat zmiany czasu chociaż wolałabym, żeby pozostał on jeden. Ten zimowy oczywiście, bo ja śpiochem jestem wielkim :)))

Udanego weekendu dla Was, nie patrzcie zbyt często na zegarki :)

środa, 23 października 2013

Literatura polska.

Dlaczego w niej gustuję? Bo nie piszą mi o jakichś Mary i John'ach, nie prowadzą mnie przez urocze zakątki Toskanii, nie opowiadają o smakach ośmiornicy z grilla czy wina a casa ale wiodą przez mój kraj i moje realia - choćby nawet odległe i znane tylko z opowieści sprzed/po wojny. Lubię zatapiać się w tym co mi znane, rozgryzać dokładnej smak polskości i nad nim się zadumać. Nie wyklucza to literatury obcej, którą także czytam, ale zdecydowanie lepiej się czuję w polskim sosie, którego różny smak degustuję z różnym odbiorem.

Wybrałam sobie ostatnio dwie pozycje. Zupełnie różne. Gretkowską, bo wiedziałam już gdzie stoi w bibliotece ;D I Pilcha, bo okazał się być odstawiony na półkę ze starociami a książka z 2013 roku.



Recenzję tej książki przeczytałam wieki temu. Że Gretkowska majstersztyk a Pietucha blado. Że Manuela klasa a Piotr przeciętność. No cóż mam swoje zdanie. Owszem część Gretkowskiej jest dosadna z momentami obsceniczności jak dla delikatnego odbiorcy, którym niestety nie jestem. Historia Ewy, która wcina się trójkątem Wenery w niespójny ale stabilny i wygodny związek dużo starszego malarza i jego wieloletniej partnerki. Ewa spadła z drzewa, spadła na kamyczki, pobiła se cycki - taki koniec - obolała dusza bo malarzowi rodzi się dziecko, którego matką nie jest pramatka.
Druga część także trójkątna. Też z przypadku, zrządzenia losu czy impulsu, którym kierowany jest dojrzały facet żonaty-dzieciaty. Wydaje mi się, że Pietucha przeniósł na karty częściowy ciężar własnej winy, który pewnie czuł rozstając się z poprzednią partnerką, z którą ma tak  jak bohater powieści dwóch synów. Może i była ta część przewidywalna, ale świetnie pokazała, że do zdrady nie trzeba popsutego związku, nie musi być zwalania winy "bo on, bo ona" - wystarczy moment w czasoprzestrzeni i lekkie zmatowienie stałego związku. Pietucha mnie wzruszył, naprawdę, do łez. A ponieważ wcześniej czytałam "Europejkę" Gretkowskiej, to automatycznie znalazłam wiele połączeń między tymi dwoma formami pamiętnika i powieści. "Europejka" była pisana równolegle ze "Scenami" i cieszyło mnie znajdowanie korelacji takich jak choćby nowe perfumy Ewy :)



Sigła - Wisła, cudna i obfitująca w prawdziwy kalejdoskop postaci miejscowość. Pilch opowiada jak mało kto, jak moja babka lecz przy większej ilości odgałęźników, odnośników, dygresji, detalicznych spraw a bogato i suto tak jak to drzewiej bywały szlacheckie stoły zastawione. Nie czytałam tej książki szybko. Szkoda mi było! Dawkowałam cienką stróżką by starczyła mi na jak największa ilość wieczorów. Cedziłam po kilka/kilkanaście kartek żałując, że to i tak za szybko, zbyt pochopnie a potem będzie żal. I był, chociaż historia zaginionej Oli tak naprawdę była jedynie pretekstem do snucia siglańskiej opowieści, to pięknie zbudował Jerzy tym pretekstem nastrój niepokoju i podejrzeń. Czytając, chciało mi się z książką lecieć pieszo do Wisły i wdrapać się na Czantorię by z jej szczytu czytając bacznie obserwować okolice, bo nuż wyszedłby z fary Pastor Mrak albo cudotwórca Fryc Moitschek pocztowy doręczyciel... ech chciałaby dusza do nieba, raju, ale póki co musi zrozumieć że życie nie wieczne ;)



A trzecią przeczytałam do spółki z czwartą troszkę wcześniej. Ta akurat nie o Polsce, nie o Polakach ale napisana przez Polkę :) Z tyłu notatka od autorki "piszę powieść jakbym sobie opowiadała bajkę" czy jakoś tak. Faktycznie opowieść ma fantastyczne wstawki, frapujące i nieoczekiwane sytuacje. Jak Pilch twierdzi w "Demonach" - w Boga samego nie da się rady wierzyć, można wierzyć w słowo boże, jeszcze łatwiej wierzyć w księgę, ale w Boga nie sposób". Tokarczuk wysyła swoich bohaterów w podróż do miejsca gdzie Księga jest przechowywana.. Idąc wedle wskazówek tajnej i niezbyt jasnej mapy podróżnicy w końcu docierają do punktu przeznaczenia, ale czy docierają tam ci, którym najbardziej na tym zależało? To już przeczytajcie sami. Piękna bajka dla dorosłych :)



Cały czas powieści, to chwila oddzielająca głównego bohatera od śmierci w wypadku samochodowym. Czyli tak zwany "film zycia" przelatujący podobno w takich przypadkach przez głowę (osobiście doświadczyłam zupełnie czegoś innego w podobnym, krytycznym momencie życia). I jemu tez przelatuje całe życie. Swoje i rodziców, szczegółowo i wiernie oddane realia czasów komunistycznej Polski. I lawirowanie pomiędzy dogodnościami życiowymi. Być jak chorągiewką na wietrze, to porównanie celnie oddaje charakter głównego bohatera, który powiela schemat życia ojca o czym z zaskoczeniem przekonuje go wspomnienie pogrzebu. Nie jestem pewna czy ludziom film życia tak szczegółowo przesuwa się przed oczami, ale podobno nasz mózg ma nieograniczone możliwości. W każdym razie książka jest ciekawym przekrojem czasów minionych.

poniedziałek, 21 października 2013

Post- urodzinowo i wycieczkowo.


Dzień po moich urodzinach wzięliśmy z Puchatym udział w II Niezależnym Rajdzie Śladami Pamięci  Żołnierzy Wyklętych. Rajd zaczął się od złożenia kwiatów i zapaleniem zniczy na grobach na miejskim cmentarzu. Potem przewieziono nas do Łopusznej az za Zarębek Mniejszy. Stamtąd ruszyliśmy do Leśniczówki Mikołaja, która zwiedziliśmy w środku.



Po podzieleniu się młodzieży na patrole, których opiekunami byli rodzice i nauczyciele, otrzymaliśmy pierwszy rozkaz z mapa, punktami spotkań i wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa. Oczywiście Puchaty nie szedł ze mną.


Jesień juz całkiem zeszła z drzew w naszej okolicy i to co zostało na drzewach to głównie czerwona jarzębina i nieliczne orzeszki buczynowe. Ale mimo porannego mrozu dzień był słoneczny i w miarę ciepły, więc szło się ochoczo i radośnie.
Zanim wyszliśmy organizatorzy postarali się o kaloryczny poczęstunek. Oprócz cukierków zjedliśmy tort urodzinowy Józefa Kurasia ps "Ogień", gdyby żył miałby 98 lat. 

Z leśniczówki musieliśmy cofnąć się do Łopusznej  i wejść  na czarny szlak wiodący na Kiczorę. Przepiękna trasa usłana buczynowymi liśćmi wiedzie do Ostoi Ptactwa gdzie głuszce maja swoje gody na przełomie marca i kwietnia.

Brak listowia rekompensował błękit nieba i oszałamiająca rześkość powietrza oraz cisza. Na szlakach była garstka turystów i pierwszych spotkaliśmy dopiero po ok godzinnym marszu.

Ponieważ był to rajd z punktacją za wykonanie zadań, to oprócz musztry, przekazywania haseł czy rozpoznania konfidentów były także zasadzki, w które wpadł mój patrol (opiekunowie mieli za zadanie tylko dbać o bezpieczeństwo uczestników i ich dojście do celu). Szliśmy jako pierwsi i kukła na drzewie tak zafrapowała wszystkich, że nie zorientowali się, że zostali odcięci od tyłu i otoczeni :D

Było także punktowane rozpoznanie uzbrojenia i test na spostrzegawczość, którego tez nie zdaliśmy.

Za to wszyscy dostrzegali przepiekną okolice i niesamowite widoki od Zalewu Czorsztyńskiego po Tatry.

Prawdopodobnie w tym momencie moja kuzynka stała juz na osnieżonym Kasprowym Wierchu i patrzyła w moją stronę a ja w jej.

Było tez strzelanie do celu.


I zapalenie znicza pod figurką Ludżmierskiej Gażdziny, której okratowana kopia stojaca tuż za Zielonymi Młakami przy Długiej Hali patrzy na Tatry.

Tu możecie miec pewność, że zjecie prawdziwego oscypka :-)

Niestety na tej hali zawsze wieją wiatry i mimo czapki i rękawiczek czując pod butem chrupiące zmarzliną błoto zaczęliśmy marznąć.

Do schroniska na Turbaczu doszliśmy parę minut przed 17.00. Zaczęło mieć się ku zachodowi. Zeszliśmy do ostatniego punktu. Ten krzyż z upamiętniającą wydarzenia i osoby płytą został wzniesiony dopiero w 2012 r. Historia "Ognia" nigdy nie była do końca jasna i jednoznaczna. Poplątane czasy wielu ludziom namieszało w głowie, "bandy Ognia" pozostawiły w miejscowej ludności niejednokrotnie negatywne obrazy. A czy zawsze stał za tym Józef Kuraś? Nawet ci, którzy wojnę przeżyli świadczyli przeciwko sobie... Na rok przed swoją śmiercią druga zona Kurasia p. Czesława Kuraś Bochyńska została uhonorowana Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski co zostało poczytane za pośmiertną rehabilitację majora "Ognia".


Prawdą naszych czasów jest możliwość mówienia o tym co kiedyś nazywaliśmy "białymi plamami historii", a żołnierzy AK czy AL walczących przeciwko władzy komunistycznej nie można z pewnością pominąć w pamięci narodowej.

Dzisiaj odbył się koncert pieśni patriotycznych Andrzeja Kołakowskiego, który przyjechał z Gdańska by zaśpiewać min  poświęconą Kurasiowi pieśń "Epitafium dla majora Ognia", na którym był obecny żyjący syn Kurasia z żoną. 

wtorek, 15 października 2013

Chwytaj dzień.

Blog o tym tytule znajduje się po lewej stronie. Właściciele Dominika i Piotr sprzedali nie tylko lodówkę by wyjechać na roczną podróż dookoła świata. Mnie wprawia ta podróż w szczególnie nabożny zachwyt ponieważ zabrali ze sobą córeczkę Anię, a podróżowanie z dzieckiem/dziećmi jest w moim odczuciu czynem wymagającym podwójnego wysiłku. Co najmniej podwójnego. Każdy kto ma dziecko/dzieci wie, że trzeba mu poświecić czas, uwagę i dołożyć do tego należy jeszcze fizyczny i umysłowy wysiłek (bo dziecko daleko nie pójdzie, wiele rzeczy samo nie zrobi, nie wszędzie będzie chciało zasnąć, nie wszystko zje, nie wszystkim będzie się interesowało i często to czym dorośli się zachwycają po prostu dzieci nudzi..) Z tego powodu uważam Dominikę i Piotra za podróżników, którzy w moim rankingu pobili Cejrowskiego, Pawlikowską czy Wojciechowską. Jak dla mnie taka wyprawa to nie tylko przyjemności  zwiedzania(choćbyśmy spali byle gdzie i jedli byle co to dorosłemu podróżującemu w pojedynkę jest o wiele łatwiej!) ale przede wszystkim praca 24/dobę. Chylę czoła przed nowożytnymi Halikiem i Dzikowską życząc im dużo sił i wielu pozytywnych wrażeń z wyprawy, no i trzymam rękę na pulsie zaglądając na ich blog na bieżąco  :)


Przed nami tylko podróż na Maltę a już się okazało, że coś nie teges z naszym przelewem bankowym. W pośpiechu nie wpisaliśmy danych osobowych w tytule rezerwacji :D Na szczęście wszystko dało się szybko opanować i pojedziemy na naszą małą włóczęgę niebawem.


Póki co skróciłam włosy, pomalowałam paznokcie i ugotowałam makaron. A w niedzielę pojeździłam na rowerze mimo mega migreny - to nic, że mi się obolały mózg obijał o czachę na wybojach. Wolałam uciec z domu i w krótkich spodenkach objechać dziedzinę, było tak ciepło i słonecznie, że grzechem byłoby przeleżeć ten dzień z okładem na czole :)

Chwytaj dzień, bo jutro będzie nowy do złapania :)

piątek, 11 października 2013

Rózności filmowe.

Nie lubię zbytnio amerykańskiego kina w nadmiarze. Przytłacza mnie swoją glazurą napompowanych botoksem twarzy, figur wyciętych z siłowni i uśmiechami sztucznych pereł implantów. Drażni mnie to na dłuższą metę, irytuje i odciąga od całego clou przedstawienia, które powinno swobodnie rozwijać się przed moimi oczami a tego nie robi z racji irytacji. Cieszę się kiedy mi się hollywoodzkie gwiazdy starzeją. Szczególnie męskie, bo nie poprawiają tak nachalnie swej urody i w końcu mogę się zakochać np. w takim Di Caprio, bo pod oczami ma wory opromienione kurzymi łapkami albo Bruce'u Willisie, bo pozbył się już całkowicie włosów na głowie. Z przyjemnością więc obejrzałam w końcu zaokrągloną twarz i sylwetkę  Sigourney Weaver, która przestała w końcu być porucznikiem Ripley  a na dodatek dołączył do niej solidnie już wymarszczony De Niro



Film zaczyna się seansem spirytystycznym, który po niedługiej chwili trwania zjawisk niezwykłych zostaje zdemaskowany przez Margaret i jej asystenta - akademickiej pary naukowców badających od lat zjawiska paranormalne. Sens wykładów Margaret wydaje się być jasny i klarowny, odkąd rozpoczęła badania nie trafiło się jej zjawisko nie posiadające naukowego wytłumaczenia. Tłamszona latami boleść po stracie dziecka i pewność, że "tam nic nie ma" nie zabija  w Margaret chęci udowadniania. Jej asystent namawia ja na kolejna próbę demaskacji słynnego cudotwórcy Silvera. Mimo oporów w  pani profesor zwycięża natura badacza. Finał historii jest bardzo zaskakujący i dla nas jako widzów i dla asystenta Margaret, świetnego w tej roli Murphy'ego.



Oglądam i nie mogę uwierzyć, przecież wczoraj dopiero obejrzałam Red Lights a teraz widzę to samo tylko cofnięte w czasie o ponad 100 lat! Ale patrzę dalej na tym razem młodą pogromczynię mitów i oszustw by w końcu historia, która zaczęła się tak samo rozwiązała się zupełnie inaczej. To nie horror z bryzgającą krwią czy krwiożerczymi zombie w tle. To obraz podświadomości, która potrafi różne dziwne psikusy płatać ludziom. Zdjęcia kreują w tym filmie nastrój niepokoju, pustki zapełnionej domysłami, które usiłujemy już od samego początku rozwikłać. Mimo przewidywalności zakończenia nie przerwałam oglądania - niedoskonale piękni aktorzy przytrzymali mój wzrok aż do końca rekompensując to czego się już domyśliłam.


Nic mnie tak nie zachęca jak "tylko w kinach studyjnych" na plakacie :) Wiem wtedy, ze to nie film dla masowego odbiorcy, że mogę w nim doszukać się głębszych prawd pod kożuchem brudnej codzienności. I tak jest  tym razem. Giza mieszka z mężem w familoku jako bezrobotna żona górnika, który właśnie stracił pracę. Zdesperowana pragnie odmiany, nie chce by mąż zginął zawalony przy odzyskiwaniu węgla z hałd. Umie robić to co większość śląskich kobiet robi najlepiej - sprzątać. Za sprawą koleżanki dostaje namiar na pracę w domu szefowej klubu nocnego. Staje się jedyna żywicielką rodziny i w końcu ofiarą przemożnej chęci zarobkowania. Film ciężki, doprawiony czernią scenerii, w której się rozgrywa.



Zachciało się integracji z polską twórczością o randze komedii?, zachciało...  No to się obejrzało, lekko pośmiało tu i ówdzie, zadumało nad zbieżnością obrazu ze stanem faktycznym i tyle. Przy okazji rozczarowało się, że tak dobrzy aktorzy właściwie nic nie zagrali poza przebierankami i szowinistycznymi wstawkami. Taki dziwny, bo taki prawdziwy ten film?



Bardziej film biograficzny a w nim i dramat i komedia. Przede wszystkim jednak wzajemne ratowanie się dwóch głównych bohaterów. Jak w "Pretty woman" bohatera z nędzy i grzechu wyciąga bogacz. Scena z opery dokładnie skopiowana poza reakcją tego biednego, bo to komedia ma być, więc się śmiejemy. Czyżbym narzekała? Nie, nie. Ten film ma swój niewątpliwy urok. Każe nam zrozumieć, że przyjaźń nie ma granic dlatego warto go obejrzeć, pośmiać się i wzruszyć, bo takie jest życie jakie kino czy tez na odwrót ;-) Polecam, nie wkręcam tym razem :)


Komedia? Ekhm, to może już się nie wypowiadam poza jednym: mnie film wydał się przeraźliwie smutny. To, że zdarzyło mi się przysnąć na nim kilka razy, to już inna bajka. Nie oczekujcie "Amelii" ani "Bardzo długich zaręczyn" tylko dlatego, że gra w nim Tautou.


A i do kina się poszło :) Wczoraj. I co mam powiedzieć o tym filmie, którego akcja urodziła się dokładnie w tym samym roku kiedy ja miałam niecałe 2 miesiące?  Ładna klamerka w spinająca "Człowieka z żelaza" i "Człowieka z marmuru" z "Człowiekiem z nadziei" - Janda rozdająca ulotki w tramwaju, którym jedzie Wałęsa, pewno mało kto ją zauważy śledząc akcję. Nie umiem jednoznacznie odnieść się do tego filmu, zbyt dużo pamiętam z nędzy lat osiemdziesiątych by wstawki z kronik nie odświeżały uczucia upodlenia człowieka. To dziwne jak mocno dziesięcioletnie dziecko wstydziło się chodzić w wiecznie za dużych lub za małych butach. Jak taki smark wściekał się gdy musiał nosić przerobione spodnie ojca - to akurat wspomnienia mojego kuzyna. Ile było przerażenia w moim bracie kiedy z dziecięcej radości biegania do kiosku po gazety został strach czołgów wyjeżdżających zza bloków jak to pokazywano w telewizji, bo czołgów u nas nie było chociaż była manifestacja w 1970. Przerażenie rodziców pamiętających wydarzenia z 70go scedowane na nas dzieci zupełnie lub połowicznie nieświadome zrobiło swoje, baliśmy się tak samo mocno jak oni... Gdzie jest Wałęsa? zadawane na cichych i krótkich posiadach w gronie rodzinnym. Kto zabił Popiełuszkę? Jak odnowić oblicze ziemi, tej ziemi? Tony wypalanych papierosów, licha wódka, ciasto z marchewki, naleśniki z niesłodkim dżemem, ciastka ze skwarków, pomarańczowy ser i słone masło z darów znikały przed godziną milicyjną a my pędziliśmy do domu bez odpowiedzi z takich imprez. Chcąc nie chcąc przenikała w naszą świadomość polityka i wydarzenia tamtego czasu jak dym ze śmierdzących sportów, ekstra mocnych czy późniejszych klubowych.

Nie umiem wobec takiego osobistego ładunku emocjonalnego powiedzieć nic obiektywnego o tym filmie poza tym, że  Więckiewicz świetnie nauczył się modulować głos i bardzo dokładnie starał się oddać zewnętrzny obraz Wałęsy. Tego aktora obsadzałam w tej roli od samego początku. Nic poza "Wolność kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem", kolejny obraz zaopatrzony w idealną muzykę i dobór utworów. Jedynym niuansem, który niezbyt mi się podobał to pogrubienie Więckiewicza niezbyt udolnie wywatowaną koszulą podczas przebywania Wałęsy na internowaniu (co za durackie i groteskowe słowo wymyślił sobie ówczesny rząd na zwykłe uwięzienie!), ale to już raczej szczegół charakteryzatorski ;)

Miłego weekendu :)


poniedziałek, 7 października 2013

Wszystko czarne.

Moja ulubiona autorka powieści humorystyczno- sensacyjnych nie żyje. Joanna Chmielewska czarowała, bawiła i sprawiała, ze czułam się detektywem w zaciszu swego domu. Pierwszym przeczytanym tytułem był "Duch" z genialną parą przyjaciółek Tereską i Okrętką. Dziewczyny o wybujałej fantazji pragnące przeżyć coś na własną rękę zdecydowanie wyparły wszystkie mniej lub bardziej interesujące postaci z powieści młodzieżowych którymi zaczytywałam się w podstawówce. To był czas poczęcia się mojej osobistej kolekcji kryminałów pani Joanny. Ze świeżej dostawy księgarskiej niosłam każdy tom czytając w drodze do domu. Czas kolekcjonowania skończył się ok roku 2000. Zniechęciło mnie jedno słowo, w którejś z ostatnich powieści, słowo używane nagminnie przez nasze społeczeństwo jako przecinek w konwersacji. Nie mogłam uwierzyć, że pisarstwo Chmielewskiej zaczęło wciągać takie brudy językowe..., bo zawsze kojarzyła mi się z inteligentnym dowcipem i dbaniem o poprawność językową.  Ale oko do absurdów i aktualnych zmian miała niesamowite i potrafiła świetnie to przedstawić.

W moim prywatnym rankingu na pierwszym miejscu chyba na zawsze stać będzie "Lesio". Nie byłam w stanie spokojnie przeczytać tej pozycji ilekroć brałam ją do ręki. Nigdy nie mogłam opanować odtwarzania scen tej książki w swojej wyobraźni a ponieważ wyobraźnię mam nienajgorszą to mój śmiech zamieniający się w kwiczenie, rżenie albo rzężenie połączone z mimowolną kaskadą z oczu zawsze zostawał odgradzany od reszty domowników zamykaniem drzwi.



I kto się teraz zajmie jej kotami?....

piątek, 4 października 2013

Próba dziesięciu lat.

Dziesięciolecie. Dekada. Magiczne słowo. Niedaleko mu do dekadencji. Synonim dekadentyzmu. Rozkład, chylenie się ku upadkowi.

My swoją dekadę wytrzymaliśmy. Było chylenie się ku rozpadowi. Coś zgrzytało pretensjami i niedomówieniami. Łataliśmy nieudolnie, bo za pierwszym razem człowiek się uczy, ale skutecznie.

Dekadentyzm następuje wśród sprzętów, których producenci bardzo się starają by nie przetrwał dekady. Po tymczasowym zreperowaniu zmywarki kupiliśmy nową słysząc pochwałę, że 12 lat to i tak ho-ho-ho względem poprzedniczki. Niechcąco zalewany blat kuchenny także nie wytrzymał napięcia i spuchł bynajmniej nie z dumy. Nowe blaty pasują li i jedynie do nowej zmywarki - reszta wystroju kuchni bije po oczach kolorowymi jarmarkami - trzeba przemalować w przyszłe wakacje. Wymieniona 9 lat temu pralka mimo wymiany pompy zaczyna rzęzić łożyskiem jakby rodzić miała, podczas gdy ta stara nadal na bezgłośnym chodzie, ledwo zaczyna przeciekać po 15 latach. Dzisiejsze -5 stopni zaszroniło porządnie uschnięte od poprzednich przymrozków badyle uruchamiając przy okazji dwunastoletni piec gazowy. Temu z kolei wydaje się być priorytetem grzanie wody w zasobniku a nie kaloryferów w naszym mieszkaniu. Upadek zwiastowały już ubiegłoroczne fanaberie kiedy to budziliśmy się w 17 stopniach porannej rześkości. Chcieliśmy dotrwać w wierności do przyszłego roku kiedy prócz malowania wnętrz zaplanowany był remont w kotłowni. I co tu robić teraz? Póki co zaparzyłam sobie herbaty i palę w kominku.


Zapobiegając zwapnieniu i rozsypce pocieszająco działa zmiękczacz wody. Dopieszczone włosy i skóra wyglądają znacznie lepiej po myciu w miękkiej wodzie, ale prawdziwy zachwyt wzbudzają we mnie armatury łazienkowe! Zaschnięte krople wody na chromowanych powierzchniach wystarczy przetrzeć wilgotną szmatką BEZ żadnych chemikaliów. Osad z mydła na porcelanie tak samo :)  Wyczyszczona wanna nadal czysta, żadnego szorowania w pocie czoła i śmierdzących oparach, wystarczy spryskać bardzo łagodnym środkiem i spłukać. Kabina prysznicowa w trakcie pozbywania się 5 letnich złogów - odkładałam to, bo nienawidzę tego zajęcia. Muszę trzymać przy twarzy ręcznik i przez niego oddychać ustami, bo inaczej nie ma szans, żebym wytrzymała bez dławienia się w tym smrodzie chemicznych odkamieniaczy. Pranie wiecznie niedoprane (szczególnie białe skarpetki chłopaków) nagle wybielało i uległo delikatności detergentów w połowie zwykłej dawki. Zdjęte z suszarki podkoszulki  przestały być płachtami o sztywności blachy, które można było unieść w dwóch palcach nie powodując ich zagięcia. Magia, czary-mary, cos pięknego! :)))


W sobotę orka. Ostatnie oczyszczanie hektarów zielonych. Może będzie tego na dwie godziny pracy :D Niezauważalnie kurtki zimowe zeszły z pawlaczy i dołączyły do czapek i rękawic. Wiatrówki nie mają miejsca bytu jesienią w naszym klimacie. Odżyją na wiosnę w dłuższym niż 4 tygodniowym użytkowaniu. Dwa dni temu padał drobniutki śnieg w mieście, w Tatrach kurzyło pełną parą. Nie za wcześnie? Eeee gdzie tam, po upalnym lecie (nareszcie ciepłym jak dla mnie!) może być Sybir od listopada (jak dla mnie). Mąż się cieszy, bo mu w Alpach niedługo zaczną ratrakować stoki. Chłopcy też ożywieni wizją snowboardingu, którego chcą tak na serio popróbować.


Chyba się już rozpuścił ten kamień na kabinie, smród wylazł z łazienki do kuchni i zaczyna zagłuszać ekstatyczną woń earl greya - maskę wkładam i do szorowania się odmeldowuję!

Miłego, bo piątek, słońce i weekend :)