czwartek, 27 listopada 2014

Przed wysyłką :)

Wszystko popakowane i podpisane. Ekscytacja objęła pozostałych członków rodziny. Kołek podarował swoją poduszkę na ten cel, ale ponieważ poduszka taka zwykła była, więc ją trochę przyozdobiłam. Ja oddałam swoje góralskie korale i zrobiłam dwie opaski na drutach a Kołek dorzucił jeszcze gazetki i karty piłkarskie. Resztę prezentów kupiłam. Wczoraj zrobiliśmy, jak co roku, kartki świąteczne, brudząc się brokatem i klejem :) Houdini pilnie ćwiczy prawe oczka na drutach albowiem w przyszłym roku chciałby obdarować kogoś szalem własnej produkcji :)) Puchaty zaś obiecał ciasteczka za rok :)))




Teraz zostaje zapakować wszystko w duże pudło i zanieść na pocztę :)

piątek, 21 listopada 2014

Listopad z ciepłym serduszkiem.

Listopad od lat mnie ekscytuje. Bez względu na aurę jest to jeden z najbardziej radosnych miesięcy w roku. Szykuję prezenty :-) Dla najbliższych, dla znanych-nieznanych (w pewnym miejscu zaistniała bowiem tradycja wysyłania sobie nawzajem mikołajkowych upominków) i w końcu tego roku dla kogoś komu prezenty mogą sprawić najwięcej radości.

Zamustrowałam się na szalony statek, na którym każdy z marynarzy tylko o tym marzy by kogoś czymś obdarzyć :) Projekt Robótki nęcił mnie już w zeszłym roku, ale jakoś się zagapiłam... Nożyce naostrzone, kleje zakupione, szydełka odkurzone - zrobię coś dla kilku Dam z Niegowa a może i któregoś Kawalera uda mi się czymś obdarzyć?

Masz tyle ile dajesz, to takie proste, piękne i potrzebne :)

Baner na lewym pasku odsyła zainteresowanych po niezbędne szczegóły. Może i Wy się przyłączycie, ot tak z potrzeby serca?

wtorek, 18 listopada 2014

Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma.


Ostatnim etapem naszej podróży wakacyjnej była stolica. O bzikach będzie potem jako, że mają one związek ścisły z każdą podróżą.


Po toruńskim Młynie Wiedzy chłopcy byli okrutnie rozczarowani Centrum Kopernika. Właściwie mieli powód do takiego odczucia. Wakacje przepełniają Centrum do granic możliwości. Byłam już dwukrotnie w tym miejscu z wycieczkami szkolnymi i przyznam, że w czasie roku szkolnego są o wiele lepsze warunki ku poszerzaniu wiedzy. Poza tłokiem, kiedy bardzo wiele urządzeń było zajęte przez naprawdę bardzo małe dzieci, nieumiejące z nich korzystać a nie chcące opuszczać miejsc, wiele sprzętów było nieczynne i popsute. Dobrze, ze podobał im się seans w planetarium, bo z centrum uciekliśmy po niespełna 1,5 godz.


Trójka z naszych z radością zakupiła sobie za to bilety na mecz piłkarski Real Madrid v Fiorentina. Pozostała dwójka poszła sobie do Sowy na słodkości a potem do kina.


Chciałam przyjechać do Warszawy 1 sierpnia by naocznie zobaczyć tłum zatrzymany w ruchu, by uczestniczyć chociaż częściowo w 70tej rocznicy. Nie udało się ale mimo wszystko stolica była nadal pełna miejsc i instalacji związanej z pamięcią o tamtym czasie. I o dziwo wywołały wielkie zainteresowanie u synów.



 Chodziliśmy sobie bez szczególnego planu pokazując dzieciom ważniejsze miejsca na starówce.


 A na koniec poszliśmy na pokaz fontann. To co myśleliśmy, że spodoba się naszym dzieciom niekoniecznie pokryło się z ich gustami.


Zaparkowaliśmy tamtego dnia pod tymi uroczymi pegazami i wracając wieczorem spotkała nas niespodzianka. Wszystkie wejścia do podziemnego parkingu zostały na noc zamknięte. Latając od jednego do drugiego w końcu dorwaliśmy jakiegoś zbłąkanego pózną porą lokalsa, który objaśnił nam, że wejście znajduje się prawdopodobnie pod budynkiem sądu. Prawdopodobnie, bo on nigdy tu nie parkował. Pod sądem, wiadomo jak w banku, najbezpieczniej ale nie uśmiechał o się nam drałować na Pragę bez auta, zapytaliśmy więc stojących wewnątrz zbrojnych panów. Pozwolili nam zabrać nasze auto :)))



Podczas dwóch dni w stolicy spędziliśmy noc w Hostelu Siennicka. Warunki dobre tylko dojazd trochę jakby pokręcony ale dobrze oznaczony. Pan Gryzoń spał przytulony do ściany albowiem była to jego pierwsza noc na piętrowym łóżku :D

Zawsze miałam mnóstwo zainteresowań. Paradoksalnie interesują mnie wybrane zagadnienia z różnych dziedzin lecz niekoniecznie całokształt. To bardzo utrudniło mi podjęcie decyzji dotyczących wyboru szkół lecz dzięki temu nigdy się nie nudziłam i rozwinęłam różne zdolności. Oczywiście odbywało się to głównie poza szkołą.

Dwa bziki odziedziczyłam po ojcu. Tata zaraził mnie fotografią i kartografią. Infekcja się przyjęła i rozwija do dzisiaj :) Nie wyobrażam sobie podróży bez skrawka papieru z magicznymi znaczkami. Z podróży przywożę mapy z własnymi dopiskami.

Analogowa mapa stolicy uratowała nam wszystkim tyłki kiedy to okazało się, że Hołowczyc nie wytrzymał i zawiesił się a telefoniczny okazał się być tak wolny, że kręcilibyśmy się w kółko wtedy gdy akurat trzeba było być na czas pod planetarium. Na zdjęciu ręcznie poprawiony kierunek jazdy dla przyślepego nawigatora czyli mnie :D


A biedny Hołek nasłuchał się wtedy bulwersacji Pana Gryzonia, oj nasłuchał. Po pierwszej wpadce pod Nowym Targiem na trasie Malbork - Warszawa nie zrehabilitował się w stolicy i za karę poszedł w odstawkę. Mąż kupił nowa nawigacje, a ja z wyprawy przywiozłam nowe mapy :)



Navigare necesse est, vivere non est necesse? Ale jak tu nie żyć podróżując ;-)

Miłego tygodnia.

piątek, 14 listopada 2014

Praca w domu.

Kto tego nie doświadczył pewnie myśli sobie o samych pozytywach takiego zajęcia. I częściowo ma rację, bo pozytywy są i to niezaprzeczalne. Szczególnie jak się jest mamą, która np karmi długo piersią. Nie dość, że ma się oko na potomka, to można tę pracę tak ustawić by wpasować ją w rytm życia malucha. Fajnym punktem takiego zajęcia jest to, że zawsze można nacisnąć jakiś guzik całkiem mimochodem; a to zmywarki, pralki czy suszarki i w międzyczasie "samo się zrobi". Można też tak wykombinować by szykować obiad na ustaloną godzinę gdy wszystkie dzieci wracają z placówek.  W przerwie od pracy można sobie wypić spokojnie kawkę, polatać po necie, coś wrzucić na ruszt, przelecieć się do sklepu, pójść do lekarza czy wykonać pierdylion innych zajęć, które akurat wydadzą się nam odpowiednie. A można też wziąć książkę i się zaczytać :) To wszystko można robić gdy się samemu ustala porę pracy.

Gorzej jest gdy to praca ustala sobie godziny. Szczególnie trudności  nawarstwiają się jeżeli praca przychodzi w tym samym czasie co domownicy do domu. Nagle okazuje się, że jest się wszystkim niezbędnie potrzebnym...

Minusy pracowania w domu są jak dla mnie oczywiste. Po pierwsze jest się odciętym od społeczeństwa. Po drugie siedząc w domu zauważa się mnóstwo spraw do załatwienia (a to kurz na podłodze, a to zalegającą makulaturę itd). Po trzecie człowiek się nieustannie dołuje patrząc na to czego nie zdołał zrobić a co nie da się zamknąć drzwiami i zupełnie odciąć z myślenia. Po czwarte jeśli się samemu nie stara się o rozwój warsztatu pracy, to nie ma nikogo, kto by do tego zmusił, więc możesz się cofać.

Praca w domu wymaga świetnej organizacji. Nawet największego lenia (czyt; mnie) jest w stanie zmobilizować do takich obrotów by można było mieć jeszcze czas dla siebie. Gotuj w 15, 30 min bynajmniej nie jest wynalazkiem Jamiego Olivera. Potrafi tak każda lepiej zorganizowana kobieta przyparta do muru albo poczuciem obowiązku albo nieodpartą chęcią wydarcia chwili dla siebie. Potrzeba jest matką wynalazków. Praca w domu wymaga samodyscypliny. Nie można dać się zwodzić w nieskończoność słodkiemu nieróbstwu, bo albo zawali się projekt albo nie będzie obiadu i rodzina cie pożre żywcem albo ewentualnie rozszarpie na sztuki.

Przyznam się, że najbardziej w pracy w domu przeszkadza mi brak odpowiedniego, dźwiękoszczelnego i zamykanego jak sejf pokoju... Do szału doprowadzają mnie defilady domowników podczas moich zajęć.

I wtedy najczęściej pojawia się myśl; a pierdzielnę tym wszystkim w cholerę i pójdę przez 8 godzin zbierać śmieci i psie gówna do parku!" Bo wtedy; nie będą mnie denerwować własne dziatki, kurze zbierające się w kątach, makulatura do wywiezienia, niewysuszone pranie, brak zapasu żarcia, nieodrobione zadania itd. To wszystko zostanie za zamkniętymi drzwiami i będzie musiało poczekać cierpliwie aż wrócę.

Tylko, że wtedy,

pamiętam dokładnie,

nie wie się w co najpierw ręce włożyć....


Tak czy siak nie ma w  tym złotego środka, bo albo odcinasz się od spraw domowych albo od zawodowych. Najgorzej jest chyba kiedy wszystko zaczyna się ze sobą mieszać i bierzesz np dom do roboty albo robotę do domu. Wychodzi na to, że za brak złotego środka odpowiadają emeryci ;-D

Mówi się, że to człowiek jest kowalem własnego losu. Hmmm, moim prywatnym zdaniem człowiek cywilizowany jest ekspertem od wykuwania sobie kajdanków.


Gwoli zrozumienia; ten wpis jest optymistyczny mimo wszystko :) I chyba zgodzicie się ze mną, że tak czy siak piątki mają swój niezaprzeczalny urok :)))

środa, 12 listopada 2014

Święta.

Wszelakie świętowanie zaczyna przedstawiać się w naszej rodzinie w schematyczny sposób. Najpierw pojawia się lodówka zapchana do niemożliwości, potem następuje wzmożona konsumpcja wszystkiego co nadaje się do spożycia (także wysupływanie zachomikowanych porcji płatków śniadaniowych, orzechów, ciastek na czarną godzinę, ewentualnie wyżeranie cukru wprost z cukierniczki) a na końcu świętowania do pustej lodówki ze smętnie wiszącymi drzwiami prawie na jednym zawiasie ustawia się pielgrzymka.

-Co? Znowu nic nie ma do jedzenia?!
- Dlaczego nie kupiłaś więcej sera żółtego?
- Ja cię!, zostało tylko pół słoika pesto i przeterminowane anchois!
- Mleka nie ma?! Z czym będziemy pić kawę z matką?

No z matką kawę pijemy codziennie, a w poniedziałki z pożyczanym mlekiem :D W poniedziałki lub po świętach nie ma w domu nic. Sporadycznie zostaje cukier i mąka oraz zabłąkana puszka cieciorki.

Nie będę się wgłębiać w szczegóły mojej małej lodówki (a jak się ją kupowało, to była taka olbrzymia, że po co wam we dwójkę taka lodówka!). Może tam jeszcze pałętać się w niej jakiś nadwątlony zębem czasu ząbek czosnku. Może ze słoika udałoby się wyskrobać ze dwie łyżeczki dżemu. Może nawet w maselniczce ostało się jakieś 5 gram masła. Ale poza tym nic, pustka.

Gwoli usprawiedliwienia dodam, że dnia wczorajszego upiekłam 4 pizze na kwadratowych blachach - takich jakie zapodają w zestawie a, że mam piekarnik w kuchence niezabudowanej to są one spore. I te 4 zostały wchłonięte do godziny 19.00 po czym nastąpiło sakramentalne "jestem głodny" i na szczęście można było ten głód czymś zamówionym zapchać. 2 pudełka skrzydełek na 3 osoby poszły w 15 min.

Oświeciło nas. Wyremontowaną część piwnicy postanowiliśmy zapełnić zapasami w puszkach, produktami sypkimi o długiej dacie przydatności do spożycia oraz czym popadnie. Poza tym piwniczne półeczki ulegają regularnemu przetrzebieniu z ogórków, buraków, kompotu i dżemu. Aż mi się płakać chce jak pomyślę, że wszystko zeżreją do przednówka ;-)

Moje dzieci nigdy nie były niejadkami. Teraz już widzę, że niestety ;-)

- Co na obiad?
- Zupa. Ziemniaczana albo jarzynowa.
- To ja nie jem. Na razie nie jestem aż tak głodny.

No ba, na zupę to u nas zawsze są jakoś mniej głodni. Może więc zupkę codziennie ;P

środa, 5 listopada 2014

Halny.

Porywisty wiatr fenowy wiejący z południa na północ wypiętrza zza Tatr kłęby mokrych, ciężkich od deszczu gęstych chmur. Góry nagle sinieją pod ich osłoną, stają się surowe, niedostępne i groźne. Zza górskich turni wydobywają się powoli coraz obfitsze kłęby pary, jakby Tatry stały się nagle brzegiem ogromnej kaldery. W spowolniałym tempie początkowo wypływa oślepiająco biała masa, która zatrzymuje się nad brzegiem grani by popychana coraz gwałtowniejszymi porywami wiatru zacząć spływać w dół. Nad Podhalem jeszcze błękitnieje niebo rozświetlone promieniami słońca ale ci, którzy tu mieszkają potrafią bezbłędnie wyczuć najlżejsze tchnienie ciepłego halnego. Najdalej za trzy dni zmieni się pogoda, chociaż dzisiaj Tatry są jak na wyciągniecie ręki z koroną chmur nad sobą, to jutro już znikną pod pierzastymi, gęstymi obłokami. Kocioł atmosferyczny, w którym wahania ciśnienia i temperatur wytwarzają silę równą huraganom produkuje coraz więcej skondensowanej wilgoci, wyrzygując kolejne jej porcje na stoki. Pierwszego dnia zamykana jest kolejka na Kasprowy wierch, na drogi walą się pnie wieloletnich smreków i jedli, ciepła ale mocna dłoń lekkim pociągnięciem zrywa dachówkę a blachę zwija w rulon i odrzuca hen, daleko. Gaździny przestają palić w piecach, bo podmuchy to wyciągają żar z komina, to wtłaczają weń dym cofający się aż do paleniska. Drugi dzień halnego potrafi być równie wietrzny jak ten pierwszy choć poprzeplatany okresami względnej ciszy. Za to zrywy wiatru są dłuższe, mijają Zakopane, okoliczne wsie i docierają do Nowego Targu. Smagany nimi człowiek unosi wzrok na południe gdzie nie ma już Tatr tylko zwisają spiętrzone, lśniące zimną bielą w promieniach słońca Himalaje. W Zakopanem jest już ponuro, te same wyglądające na puszyste i zwiewne z dali chmury są tam nisko wiszącymi granatowo szarymi zwałami, które zdają się szorować ciężkimi od deszczu czy śniegu brzusiskami tuż nad góralskimi głowami. Lada chwila zaczepi się która o szczyt jakiejś chałupy i rozpruje wypuszczając siekące w podmuchach opady. Za trzy dni chmury pokryją całe Podhale, za trzy dni, to co nagle się zerwało zaczyna wygasać wyszarpując poziome strugi deszczu z nadprutych obłoków. Albo śniegu. I będzie padać, siec, mżyć i siąpić czy kurzyć by rozgrzane tarciem zwały powietrza ostudziły się, uciszyły. Czasami trwa to z całą gwałtownością jeden dzień, szczególnie latem, tak latem halny tez wieje. Czasami ciągnie się szaruga całymi dniami przynosząc na koniec dramatyczne ochłodzenie w skoku o ponad dwadzieścia stopni. Po takim halnym może nawet w czerwcu spaść śnieg czego doświadczyła w dzieciństwie moja mama.

Kocham halny, to jedyny "wiater", którego tchnienie nie irytuje mnie ni nie złości. Uwielbiam kiedy latem wpycha do oczu drobinki rozżarzonego pyłu uniesionego z ziemi. Kiedy poczuję jego najlżejszy powiew wystawiam ku niemu twarz, mam wrażenie, że jest tak naładowany energią, że elektrony krążące w powietrzu dookoła atomów odrywają się ze swoich orbit i rozładowują się na mojej skórze. Kocia sierść staje się wtenczas puszysta, faktycznie naelektryzowana i sypiąca iskry o zmierzchu.

Halny niejedno ma imię. Dla Czechów to berkvint lub polak, dla mieszkańców Alp to Föhn, w Górach Skalistych to chinook, a w Karolinie Północnej to diablo winds. W Chorwacji wystepuje jego zimna odmiana, wiatr bora, która wiejąc w lecie rozkołysuje fale na spokojnym Adriatyku ku uciesze naszych dzieci.

Halny jest jednak szkodnikiem. Nie tylko grozi ludzkim budowlom ale i samym ludziom. Nie z palca wyssana jest ta pieśń:


Mój Tata odszedł w jego pierwszych podmuchach. Nie był góralem ale przywędrował na Podhale z miłości do gór. Chowaliśmy go do skostniałej z zimna ziemi wśród rozszalałej zadymki śnieżnej, która nawet tym co płakać nie chcieli wyciskała łzy z oczu.

wtorek, 4 listopada 2014

Lubicie reklamy?

Przyznam, że bardzo rzadko zdarza mi się obejrzeć reklamy telewizyjne w całości. Zazwyczaj nagrywam interesujące mnie programy czy filmy i oglądając pomijam reklamy. Czasami jednak zdarzy się coś usłyszeć i mieć z tym problem. Językowy problem. Purystą nie jestem, to już wiecie, ale...

Reklama olx dawniej tablica.pl. Gada, gada, mówi, mówi, ze jeśli czegoś masz w nadmiarze "wystaw ICH na olx"

W tym kontekście wystawiam studentów za drzwi :D

Kolejna nieuważnie puszczona reklama. Może nie wszędzie w Polsce chodzi się na pole ale...

w reklamie Vanisha brudne rzeczy z dzieci zostały idealnie uprane po to, żeby dzieci mogły znowu "wyjść na dworzu".

Kiedy Obiezyświatka napisała post o zaśmiecaniu słowa pisanego błędami wszelkiego rodzaju, to oczy mi się ze zdumienia rozszerzały, że jest ich aż tyle w rożnego rodzaju gazetach. Przyznam, ze mam dużą dawkę wyrozumiałości dla ludzi piszących blogi ( w tym dla siebie ;-)) ponieważ piszą je głównie zwykli ludzie. Poraża mnie błąd popełniony przez dziennikarza, prezentera telewizyjnego a wręcz przeraża ten z reklamy. Jak będziemy wysławiać się jako społeczeństwo za te 10-15 lat kiedy już teraz następuje taka degrengolada?

A propos prowadzącej Wiadomości pięć dni temu dowiedzieliśmy się od niej, że koło Nowego Targu są Jabłonki :D Na szczęście reporter będący na miejscu napadu wiedział, że jest w Jabłonce, a prowadzącej wydanie ktoś żle przygotował materiał... http://wiadomosci.tvp.pl/17463825/oblawa

Niechlujstwo zawodowe dotyka nie tylko dziennikarzy. Wystarczy przejrzeć niektóre tłumaczone pozycje w księgarni, lub polskie  książki. Piszących poprawna polszczyzną, interesująco i z zacięciem coraz mniej... 

Dlatego coraz częściej sięgam do klasyki. Obecnie


chociaż nie w takiej ciekawej okładce.


Pozdrawiam wytrwałych Czytelników, którzy nie zrażeni moimi uchybieniami względem polszczyzny nadal tutaj zaglądają :)

PS
Wczoraj zostałam poprawiona przez sprzedawczynię w piekarni:
- Poproszę bułkę paryską - pani podaje mi kajzerkę- Nie tę, tę długą.
- Bagietkę!, a to nie zrozumiałam, bo my tu po polsku ją nazywamy. - Tłumaczyła się pani.
- Ale baguette to właśnie po francusku jest, a po polsku paryska...
- Nie, po polsku to bagietka.

Wyszłam uśmiechnięta od ucha od ucha i należnie pouczona nie spierałam się więcej.