środa, 15 listopada 2017

Robótka 2017 :-)

Jest Robótka 2017 z nowym sztandarem i kolejnymi oczekiwaniami Dziewczyn i Chłopaków z Niegowa, którym wychodzi naprzeciw coraz większa ilość Dobrych Ludzi. Internet to wspaniały wynalazek, którego siłę sprawczą mogło doświadczyć wiele osób :-) 

Dziś ja pomagam Tobie, być może jutro Ty pomożesz mnie. Dla czekających na Gwiazdkę samotnych mieszkańców ten czas od kilku lat jest czasem najwyższego napięcia i podekscytowania, bo daliśmy im coś czego nie mają zbyt wiele na co dzień - naszą atencję i uwagę, ciepłe słowo i serdeczne życzenia a tego samotnym nigdy za wiele!

Nie mogło być inaczej niż w latach poprzednich, bo na Gwiazdkę w Niegowie nie czekają już tylko Oni ale i My ekscytując się nie mniej od obdarowywanych :)))

Dzisiaj kupiłam materiały potrzebne do kartek świątecznych, po powrocie sprawdzam fejsa a tam już wisi i powabnie powiewa :


to się nazywa mieć wyczucie!!!

środa, 8 listopada 2017

Drugi blog: projekt_markiza

Czasu mam więcej, więc postanowiłam rozszerzyć nieco moją działalność wirtualną. Z prawej strony znajdziecie zakładkę z adresem tego drugiego bloga  projekt_markiza. Zawsze byłam manualna, odkąd pamiętam szybko uczyłam się nowych technik tworzenia przedmiotów użytkowych. Na pewno przyczyniły się do tego tradycje wyniesione z domu rodzinnego (dziergały, szyły i przerabiały moje prababki, babki, ciotki, mama a  dziadek i wujek wyplatali koszyki) oraz zamiłowanie do tak zwanego "dłubania" i cierpliwość, którą albo się ma albo nie ;-) Myślę, że sporo też przyłożył się do tego ustrój polityczny, w którym przyszłam na świat, i w którym osiągnęłam pełnoletniość. Siermiężne, buro - szare ubrania, nieładne przedmioty codziennego użytku stały się zapalnikiem mojej kreatywności. Pojawienie się dodatku krawieckiego na łamach Twojego Stylu sprawiło, że byłam oryginalnie ubraną nastolatką, ba szyłam też dla brata  (do dzisiaj używa bandanki, którą zrobiłam z resztek, podobno jest najlepsza na świecie ;-)) do domu itd.  To z tych dodatków dowiedziałam się jak wszywać zamki, zwężać czy poszerzać garderobę, jak zmniejszyć wykrój, zrobić maszynowe dziurki do guzików albo kieszenie wpuszczane. Oczywiście kosztowało mnie to wiele prucia, bo jako dziecko chciałam mieć wszystko już- zaraz- natychmiast uszyte więc ignorowałam potrzebę fastrygowania. W miarę upływu czasu nauczyłam się jednak, że "co nagle to po diable" :) Na drutach i szydełku zaczęłam robić jako dziewięciolatka i powiem nieskromnie, że żadne wzory nie są mi obce. Ponieważ uczyłam się głównie z wzorów schematycznych (czyli rozrysowanych na papierze za pomocą symboli) z różnorakich gazet (czechosłowackie, polskie, niemieckie) do dzisiaj o wiele łatwiej przychodzi mi robienie tego po staremu (youtubowe tutoriale strasznie mnie denerwują, bo są zbyt długie i zbyt szczegółowe, no ale takie są ich założenia skoro mają nauczyć kogoś zupełnie od podstaw).

Tworzenie nowych rzeczy sprawia mi ogromną radość jest moją pasją (kolejną!) postanowiłam, więc że założę drugiego bloga by co nieco światu pokazać. Troszeczkę przycisnął mnie Pan Gryzoń "bo robisz i robisz i komu to tyle tego, weź to sprzedaj albo co!" i muszę przyznać mu rację. W domu mam masę zrobionych już rzeczy nie mówiąc już o rozpoczętych projektach czy samych materiałach. Większość przedmiotów powstała pierwotnie dla mojego użytku ale ponieważ fajnie mi się je robiło, to z rozpędu tworzyłam kolejne kopie, które zostawały w domu po obdarowaniu wszystkich dookoła. Tak więc ten drugi blog stworzyłam po to, żeby gdzieś dać upust temu wszystkiemu :-)

Nowy blog ma zakładkę sklep, w najbliższej przyszłości zamierzam tam wystawić swoje rękodzieło a póki co zajmuję się obfotografowaniem tych wszystkich różności.  Póki co daję Wam fory w kwestii premierowych postów.

Ta-dam, zapraszam do projekt_markiza :)

wtorek, 17 października 2017

Więcej czasu.

W domu mniej roboty odkąd wyjechali dwaj synowie, więc wracam do starych zajęć, na które kiedyś nie miałam zbyt wiele czasu.


Cthulhu awaken... sanity taken... madness they say ;-)

środa, 20 września 2017

Jesień będzie krótka a zima długa i mroźna.

Wnioskuję, że to w ramach deformy szkolnictwa ponieważ siódme klasy nie mają do dnia dzisiejszego żadnych podręczników. 

A tak serio, to przyroda na Podhalu już po połowie sierpnia zmienia anturaż na jesienny. Śnieg pojawił się w Tatrach już 20 sierpnia, teraz ponownie, więc nie rokuje to na długotrwałe jesienne dni. W ogródku zmasowany atak szczygłów i sikorek wyjadających nasiona kosmosu i słonecznika na zapas też ostrzega przed szybkim nadejściem zimy. No cóż były zimy łagodne i krótkie muszą być i mrożne. Tego roku lato skończyło się jak nożem uciął. 

Kołek jest jedynym naszym synem, który załapał się na darmowe podręczniki w szkole. Załapał się, ale tak jak wspomniałam żadnego z nich nie dostał do dnia obecnego. Jedynym, który posiada jest podręcznik do religii, który należało kupić. Bardzo współczuję nauczycielom, bo mimo, że znają program nauczania nie mają pojęcia o kolejności realizowania, więc działają po omacku a zająć czymś uczniów przez 45 min tak by się nie nudzili i czegoś jeszcze nauczyli bez podręcznika jest nie lada sztuką. W klasach równorzędnych pojawiły się jakieś ćwiczenia, u Kołka nadal posucha.


czwartek, 7 września 2017

Odloty.

Kiedy 20 sierpnia lecieliśmy na południe mieliśmy nadzieję dogonić lato, co wydawało się nam nieco absurdalne zwłaszcza gdy spoglądaliśmy na termometr w samochodzie.


Mieliśmy też dogonić jaskółki, które od nas wyleciały zadziwiająco szybko, bo już ok 10 sierpnia. Cele zostały osiągnięte, na dwanaście dni przenieśliśmy się w krainę lata i błogich temperatur powyżej 30 kresek :)





Były też jaskółki i nie zanosiło się aby miały udawać się za morze.


Wracaliśmy z Chorwacji mijając węgierskich uczniów wracających ze szkoły i najeżone patrolami policji zakamarki Słowacji (z racji ichnego długiego weekendu). Wróciliśmy jeszcze w miłej temperaturze piątkowego wieczoru by od sobotniego poranka przejść powtórny szok termiczny. Nic to, jakoś ogarnęliśmy chmurzasto-ponurą aurę z opadami śniegu w Tatrach (było przywyknąć!) i przepakowawszy manatki Houdiniemu zawieźliśmy go do internatu w mieście niestołecznym od kilkuset już lat. 

Jestem pod wrażeniem krakowskiej trakcji tramwajowej! Ale co mam nie być jak ostatnim razem użytkowałam szarpiącego niebieskiego klamota z plastikowymi miskami zamiast siedzeń jakieś 30 lat temu. Lajkoniki wypadają w tym porównaniu jak wypasione fury. Normalnie odebrało mi władzę we wszystkim na widok automatu sprzedającego bilety, informatora audio i interaktywnego, że o wyświetlaczu aktualnego przystanku nie wspomnę. No nie byłam na to psychicznie przygotowana i nie zrobiłam nawet pół zdjęcia, bo tak oniemiałam w zachwycie. Cieszę się, że tyle zmian pozytywnych chociaż nadal moje komórki pamięciowe nie akceptują Galerii Krakowskiej i braku Baru Smok przed Dworcem Głównym (a gdzie wspomnieć jeszcze o saturatorze i precelkach!) W podziemiach dworca-galerii goniliśmy zajączka nim udało się nam jakoś zlokalizować właściwy bankomat (tzn ten przyzwoity niepobierający prowizji) ale za to bezbłędnie udało mi się wyjść na Dworzec Autobusowy (bo ja tam juz kiedyś byłam, co prawda za czasów przechodzenia częścią peronu i tymczasowym tunelem, ale byłam i kierunku nie zapomniałam). 
Houdini był skołowany, jak przystało na młodocianego mieszkańca wioskowego miasta. Zapewne czuł się dokładnie tak samo jak ja w jego wieku łażąca po Krakowie z mapą w dłoni, ale poza wielkimi oczami nie widać było jego nerwacji. Obleźliśmy co mieliśmy obejść po czym pojechaliśmy nazad do internatu tym pięknym Lajkonikiem :) 

Po ogarnięciu najbliższego terenu spacerkiem z niewielkim zaopatrzeniem syn ulokował się na tapczaniku za szafą w pokoju jako drugi lokator. Nie chcąc przedłużać tej przykrej chwili pożegnaliśmy go kiedy pojawił się lokator numer trzy. Było nam przykro widzieć stremowanego Houdiniego, było nam smutno zostawiać go "na pastwę losu" jak nam się to kojarzyło, ale skoro tak wybrał, to trzeba jakoś sobie z tym poradzić. Prowadzimy ożywione konferencje telefoniczno -messengerowe i wnioskujemy ze znaczną ulgą, że krzywda się mu nie dzieje ("dobra kończę już, bo kolega czeka" "teraz nie pogadamy bo idę grać w gałę"). Znaczy się wikt i opierunek przyzwoity a kompanija doborowa :))) A więc czekamy jak panicz kolaską w piątek zajedzie pod rezydencję rodzinną i zda szczególastą relację z pierwszego tygodnia w nowej szkole.

Za miesiąc odleci nam najstarszy Puchaty w zupełnie innym kierunku. Dostał się do Sosnowca na informatykę i został tam przyjęty do akademika. Zostaniemy z najmłodszym Kołkiem, którego w domu i tak praktycznie nie można już uświadczyć (wiecie, dziewczyny i takie tam ;-))

Mamy za to drugą kotkę, której imię Rakieta nadaliśmy jako, że od początku rozwijała prędkości dźwięku i światła w dotarciu do miski z karmą. Ponieważ jesteśmy już własnością starszej Szpilki, to mieliśmy pewne obawy co do jej reakcji na naddżwiękowego pętaka. Starsza kotka wykazała się stateczną samoobroną i ładnie ustawiła Rakietkę jeśli chodzi o hierarchię w stadzie (najpierw Szpilka, potem Rakieta a potem człowieki rzecz jasna). Gorzej niestety jej idzie jeśli chodzi o obronę własnej miski (trzeba było karmić oddzielnie, bo zabiedzona Rakieta połykała swoje i wyżerała szpilkowe jedzenie strasząc grożnym warkotem silników hamujących). Jednak po kilku tygodniach dozoru człowieków nadeszła wiekopomna chwila uwieńczona zdjęciem :)


Pozdrawiam wszystkich odwiedzających serdecznie.

poniedziałek, 3 lipca 2017

Początek wakacji.

Zaczął się u mnie trzaskiem łamanej kości znacznie wcześniej niż przewidziany przez ministerstwo koniec roku szkolnego. Schodząc przed północą spod Turbacza wybraliśmy drogę przez Mordor, bo w jego okolicach zostawiliśmy pojazd zmechanizowany. Mordor to część Golgotki. Już sama nazwa nie kojarzy się dobrze. Żadna z nich :) Golgotka to najbardziej strome podejście na zielonym szlaku wiodącym na Turbacz, a żeby było przyjemniej, to właśnie ta góreczka czeka na każdego prawie tuż po zejściu z asfaltowej szosy, tuz za malowniczym potoczkiem. Mordor jest zwykłą drogą dojazdową wychodzącą na Golgotkę od strony zachodniej. Droga wąska, stroma i zatopiona w leśnym jarze, dodatkowo usiana kamieniami  przyspiesza znacznie bicie serca, tak że masz wrażenie, że obserwuje cię ogniste oko Sarumana a w krzakach czają się krwiożerczy orkowie. Droga służy właścicielom prywatnych lasów do ściągania pni zrąbanych drzew. Ogólnie topografia Mordoru zależna jest od tych czynności a także od warunków pogodowych, bo podczas ulewy Mordorem toczy swój rwący nurt Mordowianka, której nie uświadczysz w dni suche.

Ale to ani wina Mordoru ani Saurama, że moja noga złamana. Wyszliśmy już z Mordoru na wąską ścieżkę leśną prowadzącą przez świerkowy młodniak. Psy szczekały (dobrze, że nie Szeloba:-)) światło z latarki świeciło. Nie czarujmy się jednak, że świeciło tak jak słońce, o nie. Raczej fosforyzowało jak Żądełko.  Prawa stanęła na coś co miało być korzeniem (bo korzeni ci tam dostatek) a lewa była w trakcie przenoszenia się od tyłu do przodu. Prawa wyleciała w powietrze na zrolowanym patyku a lewa nie miała gdzie uciec kiedy usiadłam na niej całym ciężarem ciała.


- Mamo, to nie był trzask łamanej gałązki- Puchaty szedł 2 kroki za mną.
- Też mi się tak wydaje - odparłam zbierając się z ziemi po projekcji Mlecznej Drogi i wszystkich istniejących galaktyk wszechświata.

Oparta o ramię rosłego Puchatego doszłam do pojazdu, którym kierować nie mogłam ponieważ stopa bolała mnie podczas zginania, szłam więc kuśtykając na ciągle zgiętej pod katem prostym. Puchaty nas zwoził. Pierwszy projekt ustawy był, żeby jechać prosto na SOR, upadł po przegłosowaniu, bo na tyłku miałam spodnie rurki, a spod skarpetki wystawała bula wskazująca na złamaną kość. Pojechaliśmy do domu, przebrałam spodnie i obuwie trekkingowe (bardzo prawdopodobnym jest, że schodząc w Mordorze w japonkach i pod wpływem substancji odlotowych nic by sie nie wydarzyło - są na to świadkowie!) a potem zostałam zawieziona do szpitala, gdzie samodzielnie weszłam do gabinetu i w oparciu o Puchatego przeszłam połowę szpitala na rtg, by usłyszeć od technika:

- Pan idzie po wózek, a pani do gipsu.
- Ale jaka diagnoza?
- Razem z doktorem się zdziwiliśmy ale ma pani złamaną nogę w kostce.

 No tak człowiek prawie pół wieku upadał w sposób kontrolowany z czego się dało i jedyne co złamał to rękę najlepszej przyjaciółce z podstawówki, a tu nagle chrup-trzask no i masz babo początek wakacji!

Pierwszy tydzień leżenia z nogą w gipsie był euforycznym świętem czytelnictwa oraz bólem mięśni z górnych kończyn. Pancia leżała i pachniała, słudzy koło niej skakali a pancia na szezlongu odwracała się z boku na bok. Pod koniec tygodnia pancia była już cała obolała.

- Czy panią coś boli - zapytał lekarz oglądający mnie w poradni dla połamańców.
- O tak, doktorze! Boli mnie wszystko poza tą złamaną nogą!!!

Słuchajcie, te pancie z minionych epok od leżenia i pachnienia to musiały mieć po prostu końskie zdrowie, żeby to wytrzymać! Człowiek stworzony został do RUCHU a nie do leżenia czy siedzenia. Nic dziwnego, że miały globusy, złe wapory czy melancholie przecież od uziemienia można dostać pomieszania zmysłów! Musiałam poszukać w sieci ćwiczenia na kręgosłup do wykonywania w pozycji siedzącej lub leżącej i dopiero po nich poczułam się lepiej. Uziemienie uświadomiło mi jak bardzo ruchliwym osobnikiem jestem...

Dobra wiadomość jest taka, że kość nie uległa przemieszczeniu i po 2 tygodniach na rtg można juz dojrzeć odbudowę struktur kostnych. Wspomagam odbudowę jak mogę jedzeniem niezbyt lubianych przetworów mlecznych, białkiem z mięsa i witamin z owoców i warzyw, które właśnie mają wyrzut na straganach.

Panowie w pierwszym tygodniu byli wielce oszołomieni lodówką, która się sama nie zapełniała; praniem, które się samo nie wiesza i nie składa, nie wspominając, że samodzielnie nie chce też wejść do szafy. Zdziwieni też byli ilością durnych czynności do wykonania w życiu codziennym. Durne nie durne ale pozwalające wygodnie żyć :D Aczkolwiek po tygodniu otrząsnęli się z przytłaczających i niesprzyjających im realiów, zaczęli działać sprawnie i wydajnie :)

No to tyle w temacie nogi, która się zrasta.

Puchaty wybiera kierunki studiów, Houdini jutro jedzie z kompletem oryginałów do krakowskiego technikum, do którego się dostał, a Kołek wygrał wczoraj turniej dzikich drużyn ze swoją ekipą Ali Baba :)))

Pozwólcie, że udam się teraz na spoczynek, którego zażywać będę na tarasie, na leżaku plażowym pod parasolem ogrodowym wśród pięknych okoliczności przyrody, które to okoliczności zdążyłam porządnie oplewić zanim noga mi zrobiła taki afront :)

PS
Dajcie znać czy nadal wyświetlają się tu jakieś dziwne treści, bo doszły mnie takie słuchy.


wtorek, 9 maja 2017

Coś u nas jest nie tak?

Przyznam, że odkąd Puchaty nabył możliwość legalnego poruszania się sprzętem zmechanizowanym po drogach naszego kraju, odtąd jest to przez nas skrzętnie wykorzystywane. Nagminnie prowadzimy życie towarzyskie z rozmachem używając przy tym różnego rodzaju napojów wyskokowych. Majowy weekend mimo zimna nie obył się bez grillowania, a że nie działo się to li i jedynie w obrębie własnego gospodarstwa domowego, to Puchaty zawoził i odwoził rozrywkowych rodziców.

Następnego dnia zadał nam pytanie; czy u nas aby wszystko w rodzinie w porządku, bo jak patrzy na innych swoich rówieśników, to zasadniczo oni rządzą na imprezach a starzy ich dowożą. Oczywiście synu, że u nas wszystko w porzo, to tylko rodzice twoich kolegów nie są już młodzi :D

Ale jakby co to śmiało idź na imprezę my sobie taksówkę przygruchamy :)))

środa, 22 marca 2017

Nie ma to jak sobie zaplanować przyszłość.

Kiedyś zrobiłam sobie obietnicę, że raz w życiu pójdę na koncert Metalliki  pod warunkiem, że zjawią się w Krakowie. Słowo się rzekło a ja miałam jasne przeczucie, że i kobyłka stanie u płotu promując Hardwired. Tak czasami miewam przebłyski jasnowidzenia ;-)

Teoretycznie mogłam kupić bilety wczoraj o 11.00. No ale teoria swoje a praktyka swoje. Moje konto na stronie Mety było niedostępne i nie mogłam pobrać kodu na bilety. Nastąpiło masowe przeciążenie serwera :D:D:D A życie toczy się dalej, trzeba było polecieć do szkoły, robić zakupy, obiad itd. Liczyłam się z wizją odsłuchiwania koncertu spod Tauron Areny, z parkingu, bo widząc tę zwiechę zaczęłam przypuszczać, że 24 marca będzie się działo to samo kiedy ruszy ogólnodostępna przedsprzedaż biletów. I tak mieszając w garach sprawdziłam raz jeszcze to swoje konto i piorunem popędziłam do komputera zakupić bilety.



W nosie mam, że miejsce na trybunach dostało mi się prawie na obrzeżach galaktycznych. To nie ma dla mnie znaczenia. Ignoruję narzekania ludzi na ceny biletów, bilety imienne i inne niezadowolone głosy. Kasę na ten koncert ściskałam w skarpetce od ubiegłego roku, więc mi to lotto. Ważne, że wiem co będę robić 28 kwietnia 2018

\m/

środa, 22 lutego 2017

Karnawał się kończy.

Nie przepadam za imprezami domowymi, które łączone są z przebieraniem się w strój karnawałowy czy jakikolwiek. Przebieranie za kogoś kojarzy mi się tylko i wyłącznie z balem, dużą ilością makijażu i akcesoriami, których nie używam na co dzień.

Kiedy nasi przyjaciele zaprosili nas na wspólne świętowanie ich 25 rocznicy małżeństwa chętnie jednak przystałam na to, żeby się przebrać. Impreza dość szeroko zakrojona, bo na ok 50 osób, w lokalu, więc jak bal to niech będzie to bal przebierańców!

Stylistykę wymyśliłam w pięć sekund. Większość akcesoriów znalazłam w domu :) Poćwiczyłam w swoim notesiku kilka kresek i voila!





Potem nie miałam problemu z przeniesieniem na ciało :)









Oboje z Papą Hamsterem bawiliśmy się znakomicie w towarzystwie innych przebierańców.


A srebrni jubilaci dostali w zbiorczym prezencie wycieczkę do Arabii Saudyjskiej czyli na własne podwórko, co wyszło  bardzo zabawnie, bo nikt nie wiedział wcześniej jak będą przebrani :)

środa, 15 lutego 2017

Bieszczady czyli antyreklama Podhala.

Nigdy nie byłam w Bieszczadach aż do minionych ferii. Wiem, że na tych 4 dniach pobytu nie można zbudować jakiegoś ugruntowanego przekonania ale jednak można nabyć kilka spostrzeżeń, zwłaszcza gdy się z gór w góry wyjeżdża.

Czułam się jak u siebie, bo widok z okna jakby żywcem wyjęty z okolic rodzimego potoku Kowaniec. Biało i śnieżnie czyli tak jak powinno być o tej porze roku. Mrozik właściwy.



Restauracje nie zdzierają z klienta i są nawet takie, które honorują kartę dużej rodziny. Góry jak góry, wypukłe, gorcopodobne, swojskie :)

Wypukłości widoczne :) To nieratrakowana część stoku.

Na widok stoku po prostu otworzyłam japę a Pan Gryzoń zaczął ronić łzy gorzkiej rozpaczy ponieważ z powodu kolana ma zabronione wszelakie aktywności fizyczne. Stok Laworta oprócz słusznej długości i nachylenia (ma homologację FIS na slalom i slalom gigant) oferował przestrzeń, którą okiem sokolim nie zmierzysz ;-) Ilość narciarzy była powalająca - mnie powaliła na kolana w dziękczynnych pokłonach za ich znikomą liczbę. Kupiłam sobie karnet na 2 godziny za cztery dychy i zjechałam jednym ciurkiem, bez przerw na oczekiwanie w kolejce do kolejki, dziesięć albo jedenaście razy (z tej radochy licznik mi się zaciął) po czym przyszedł czas na refleksję. A refleksja była prosta i bynajmniej nie dotyczyła mnie lecz ludzi z Polski zwanej u nas ceprami. Po co Wy obywatele tak się napinacie na te Zakopane i Białki? Żeby sobie postać w gigantycznych korkach na zakopiance kilka godzin, żeby tłoczyć się w kolejkach do kas po karnety a potem w następnym ogonku do wyciągu? Czy też po to, żeby się po prostu ponapawać skondensowanym smogiem podhalańskich dolinek? Mając do wyboru Bieszczady czy Podhale w życiu nie przyjechałabym na narty do siebie. Koniec refleksji.

Wyjeżdżam.

Patrzę w dół i mam ochotę lecieć!

Patrzę w bok, a tam...

...ustronne miejsce dla tych, którzy mają ochotę na loty innego rodzaju ;-)





Na drugi dzień nie byłam już w stanie zjechać więcej niż 7 razy :D Narciarzy było może deczko więcej bo pogoda się poprawiła (przestało zacinać wiatrem) i nawet jakieś zawody na stoku były organizowane czego nawet nie dało się odczuć, bo stok jest szeroki.

Ustrzyki Dolne w szczycie sezonu to miasto duchów. Turystas jak na lekarstwo. Wszędzie przestrzeń, wszędzie parking z dostępnymi miejscami. Co jest? myślę sobie, co się dzieje. Nie do wiary po prostu, chyba wszyscy siedzą w Zakopcu!

W takim razie my za rok pojedziemy znowu w Bieszczady! Nie żeby mnie góry zachwycały jakoś specjalnie, nie! Zachwyca mnie brak turystas :D

A tu już zdjęcie z piątkowej zakopianki czyli z dnia 10 lutego. Jechałam rano "pod prąd" a wieczorem wracałam na tyle późno, że uniknęłam stania w korku.

czwartek, 12 stycznia 2017

Kraina narzekaczy.

Pogoda generuje w naszym kraju wiele emocji. Negatywnych. Nie ma dnia bez jęczenia "za zimno, za gorąco, za sucho, za mokro". Naprawdę lubimy czynić panującą aurę przyczyną naszych frustracji.

Sąsiada spotkałam. Takiego, który ignoruje moje prośby o wycięcie samosiejek, które rosną tuz przy naszym płocie (dodam, że niestety są to samosiejki jesiona, który szybko rośnie i ma dość płytki system korzeniowy), ale który chętnie psioczy na pogodę.

- Ale zimno! Powiało tym razem najświętszym oburzeniem i zaleciało personalną obrazą majestatu.
- Od tego jest zima.
- Ale jest ZA zimno!!!
- Przesadzasz. Na myśli miałam także owe jesiony.
- No weź przestań -34 w nocy a teraz -20!!!!!
- Ale to ledwie od tygodnia tak mrozi. Starałam się bronić przyrodę, której zwyczaje doskonale pamiętam z lat poprzednich. Nie tak dawno przecież, bo ledwie 15 lat temu ubranie przymarzło nam do tylnej ścianki szafy o pod prysznicem zamarzły rurki od wody, bo w styczniu przez cały miesiąc trzymały mrozy w okolicach 30 kresek poniżej zera. Trzeba było szafy od ścian odsuwać i czekać cierpliwie z remontem na odwilż (nie obyło się bez kucia i wymiany popękanych rur). Do tego kopny śnieg na metr wysoki i tunele na ulicach, bo miasto nie miało już kasy na wywożenie śniegu z zasp.

Podobno kiedyś Bałtyk zamarzał. Podobno stawiano na lodzie jakieś ówczesne przenośne lokale kateringowe. Podobno ludzie dawali sobie radę wówczas w naszym kraju i najwyraźniej plemię nasze nie wymarło na dobre. Czy to od tamtych czasów ciągnie się epoka lodowych narzekaczy?

Lepsze jest wrogiem dobrego. Przed zamążpójściem mieszkałam w bloku na pierwszym piętrze. Cieplutko, suchutko, luksus. Kiedy wprowadziłam się do parterowego domku z połowicznym podpiwniczeniem i bez centralnego ogrzewania (bo nie można tak nazwać 2 grzejników podłączonych do blaszanej kuchenki na węgiel), to marzłam okrutnie od września do maja. W maju to nawet dotkliwiej, bo domek drewniany izolował równie skutecznie ciepło z zewnątrz. I wtedy zrozumiałam dlaczego w okolicznych wsiach z nastaniem pierwszych cieplejszych dni wszyscy wylegali na progi i ławki podokienne. I ten zwyczaj stał się szybko moim nawykiem także. Dopiero po 10 latach w naszym domu zapanowała stała temperatura za sprawą pieca gazowego. Mimo wygody jaką daje wszyscy tęsknimy za starą kuchenką na węgiel. To nic, że kopciło się przez fajerki, to nic, że trzeba było latać z węglarką po węgiel przez cały ogródek do komórki, to nic, że trzeba było popiół wynosić i mieszkanie odmalowywać co 4 lata. Mając tamtą kuchnię nie narzekałam na niedogodności, po prostu cieszyłam się tym co zostało mi dane. Wychowana praktycznie na wsi uwielbiałam żywy ogień w domu. Potrawy gotowane na blachach nabierają innego smaku, szczególnie te które gotuje się długo. Bigosy, gulasze, kapuśniaki a nawet najzwyklejszy rosół pyrkoczący na brzegu blachy przechodzi wszystkimi smakami idealnie. Do tego dodajmy jeszcze najzwyklejsze podpłomyki z ciasta makaronowego albo nasze podhalańskie moskole z masłem i solą - mmm, miód w gębie! Nawet najzwyklejsza kromka starego chleba opieczona na blachach nabierała drugiego życia i nawet świetniejszego smaku. Dzisiaj mam kuchenkę gazową i ogrzewanie centralne ale nie wyrzekłam się obecności żywego ognia zupełnie. Mam kominek. Dalej więc rąbię drwa (niestety wyręczają mnie w tym zajęciu synowie coraz częściej, tak , że obawiam się iż chcą mnie zupełnie odciąć od siekiery!) i wymiatam popiół. Nie ma to jak buzujący płomień :)))

Tradycyjnie na Orawie temperatura była jeszcze niższa niż w Mieście. Nie wiem czy tam narzekają. Pan Gryzoń ma jedną regułkę do wygłoszenia na ten temat "był czas przywyknąć, a jak nie to zmienić miejsce zamieszkania". Podhalański biegun zimna.

Po ledwie tygodniowych mrozach przyszła oczekiwana zmiana. Sypie śnieg. Sąsiad Malkontent będzie znowu niekontent - za łopatę trzeba się brać :D

Wujek Emeryt jest podejrzliwym człowiekiem. Zwłaszcza jeśli chodzi o ciepło. Zwłaszcza we własnym domostwie. Uznaje bowiem, że ciepło jest szkodliwe. W cieple masło szybko jełczeje, a on nie chce. Temperaturę utrzymuje więc na stałym poziomie 16 stopni. Nie pamiętam, żeby był kiedykolwiek zakatarzony czy zapadł na grypę. Ma 72 lata :) Oczywiście kiedy do niego zjeżdżają "miastowi" Wujek Emeryt dostaje informacje drogą telefoniczną, rozpala w centralnym i doprowadza temperaturę w domu do zawrotnych 20 stopni.

- Jak pojedziecie, to muszę wywietrzyć, bo tu się wysiedzieć nie da! Fuka na nas z dezaprobatą godną naszych wychuchanych zmarzniętych tyłków :D


PS
Obawiam się, że zaczynam mieć tendencje jak Wujek Emeryt. Tylko raz ubrałam rajstopy pod spodnie podczas tych mrozów. Było -24 kiedy wybraliśmy się z Panem Gryzoniem spacerkiem do znajomych. Gdy wracaliśmy o północy było -28. Jak mieszkałam w bloku rajstopy pod spodniami nosiłam nieprzerwanie od października do kwietnia. Może jest jakaś szansa, że nie zjełczeję przedwcześnie? ;)