Mam polarek na grzbiecie od tygodnia, bo w dzień tylko 13-17 st. W ogródku kwitną mi astry samosiejki i słoneczniki. Wyczuwam wzmożoną ochotę na dania treściwe u domowników, więc pora mi otworzyć sezon fasolki po bretońsku, bigosu, gulaszu i zawiesistych zup. Póki co nastawiłam rosół, bo jednego z domowników dopadł rotawirus i tak nim targał od 5.00 rano. Mentalnie szykuję się do przeniesienia mebli ogrodowych do garażu. Grafik się krystalizuje powoli a ja kończę druga książkę z biblioteki.
Gdzieś czytałam, że książka pełna powtórzeń cudzej twórczości. Owszem pojawiają się w niej zmodyfikowane sceny, które gdzieś tam, ktoś tam już napisał. Uświadomiło mi to fakt jak trudno stworzyć coś niepowtarzalnego a samą książkę czytało mi się szybko i dość ciekawie. Pokazanie dialogów wyjętych jakby żywcem z niektórych forów internetowych - bezcenne. Dodam, że wolę "Japoński wachlarz" od tej pozycji.
To moje pierwsze zderzenie z prozą Muller. Zderzenie, bo nie czyta się gładko i nie patrzy się na piękną stronę życia. Widzimy życie młodej dziewczyny w kraju Wampira z Bukaresztu gdzie dyktatura wkradała się do wszystkich dziedzin życia czy się tego chciało czy nie. Momentami hipnotyzujący styl narracji mieszający obrazy wiejskie z miejskimi. Świetnie oddana atmosfera beznadziei, bezsensu i niewoli.