Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie domowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie domowe. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 marca 2014

Prawdziwe ojczyzny.

Litwo, ojczyzno moja...

Powiedział największy wieszcz polski.

Litwo, ojczyzno moja...


Zosia nie urodziła się w Nowogródku, ale całkiem niedaleko niego. Jej rodzice mieli dwór, majątek, służbę i pieniądze. Byli Polakami, których historia przodków i ich zasługi przywiodła ród na nowogródzką ziemię.
Na nieszczęście Zosia urodziła się zbyt późno i za wcześnie. Ot tak, równocześnie i równoznacznie na pół przecięła jej młode życie wojna. Przez rodzinne strony żołnierze latali to wte, to we wte. Niszcząc, grabiąc i mordując co się tylko dało. Zosia dobrze się im przyjrzała. Ich bezwzględność nie miała większego związku z narodowością.
Kiedy już wszystko się przewaliło, pyły opadły, wyłoniła się brzydota ruin i zgliszczy, nagle okazało się, że Zosia nie mieszka już w Polsce. Mało tego. Okazała się być razem z cała ocalałą rodziną wrogiem numer jeden. Kułakiem, posiadaczem ziemskich dóbr tak paskudnie zepsutym, że jedynie kapitaliści byli gorsi.
Żołnierze z czerwoną gwiazdką na czapkach załadowali cała Zosiną rodzinę do bydlęcego wagonu, bo w tamtych czasach właśnie one stały się jedynym godnym transportem, i wywieźli na daleki wschód do ziem, które zamieszkiwali ludzie o żółtych twarzach i skośnych oczach. Na kazachstańskich stepach upłynęły najgorsze lata dzieciństwa Zosi, które z założenia dzieciństwa powinny być najpiękniejszymi. W nędzy i poniżeniu miejscowej ludności jako nieletnia suszyła krowie placki na opał. Jej rodzice pracowali w kołchozie przy produkcji bawełny. Miała ledwie 12 lat.
Kiedy można było wrócić do Polski, wrócili jak cienie. Wrócili do kraju obcego, bo ten, którego zwykli nazywać ojczyzną został za wschodnią granicą. Na skalistej ziemi Podhala Zosia nijak nie mogła dopatrzeć się Polski a jednak ucałowała tę ziemię jak swoją własną. I zapewne w tej ziemi spoczną jej doczesne szczątki, bo Zosia nadal żyje mając pod powiekami nowogrodzkie strony, na których się zrodziła, które ukochała i które jako jedyne nazywa swoją ojczyzną.


Ile takich Zosi żyje na Krymie? Która z nich ma na imię Софія, a która София? Jaka jest między nimi różnica skoro mama  na obydwie woła "Sonia, Sonieczka"...



Mój poprzedni post wywołał różne emocje i reakcje. Wiecie, nie chodziło mi o zależność ustroju, o politykę, o historię, o Putina i jego gierki. Chodziło mi głównie o to, że nienawiść można tak łatwo w człowieku wzbudzić. Że nienawiścią można z łatwością zmiażdżyć dobre relacje międzyludzkie. Że wcale nie trzeba odwoływać czy powoływać się na jakiegoś boga, by porwać ludzi przeciwko sobie. Wystarczy człowiek. Wystarczy pokazać mu, że musi się bać tego drugiego. To uruchamia wszystko co w człowieku najpodlejsze i najgorsze.

Z panią Zosią, która oczywiście nie ma tak na imię, miałam przyjemność kiedyś pracować. Była kobietą cichą, łagodną i taką jest do dzisiaj. Jej oczy często szkliły się łzami kiedy słyszała o ludzkim nieszczęściu. Nigdy od niej samej nie usłyszałam jej historii. To co mam to zlepek szeptów, plotek, domysłów, opowieści i mojej fantazji. Reszta jest milczeniem krzywdy, którą doznała i o tym na pewno nie chce pamiętać a jednak musi.

niedziela, 16 lutego 2014

Inauguracja.

Dzisiaj nastąpiła inauguracja sezonu narciarskiego dla mnie. Lepiej późno niż wcale. Na stoku było słonko i było mi okropnie gorąco, bo z przyzwyczajenia ubrałam bieliznę termoaktywną. Idiotka totalna, bo na termometrze 6 powyżej zera, ale idiotyzm może być spowodowany osłabieniem po chorobie ;) Zjechałam karnecik chociaż miałam obawy czy dam radę. Wczorajszy wieczór przeciągnął się do 4 rano. Mocno taneczny, nogi miałam obolałe stąd więc wątpliwości, ale o 11.00 stanęłam na stoku i dałam radę :)


Zawsze przy takich sytuacjach (nocna impreza, rano sport z dziećmi) nachodzi mnie myśl o późnym macierzyństwie. Kiedy sobie przypomnę, to wychodzi mi, że największą ochotę na posiadanie dziecka miałam w wieku 21-23 lat, chociaż nigdy za niemowlakami nie przepadałam, to wtedy pragnęłam mieć. Kiedy wyszłam za mąż mając 26 lat myśl o dzieciach wydała mi się cokolwiek męcząca. Tzn wiedziałam, że ich posiadanie będzie wymagało ode mnie wysiłku, wyrzeczenia pewnej części siebie i jakoś zupełnie przeszła mi ochota na rozmnażanie. Właściwie dzięki Panu Gryzoniowi i jego staraniom (cokolwiek sobie nie pomyślicie o tym) dwa lata później urodziliśmy sobie jedno dziecko a potem w odstępie trzyletnim kolejne; drugie i trzecie. Odstęp trzyletni wymogłam już sama i to kategorycznie a nawet wręcz panicznie. Nigdy nie chciałam być starą matką. Założenie, żeby się "wyrodzić" przed 35 rokiem życia zostało zrealizowane.

Co mnie tak panikowało? Przyznam szczerze, że głównie świadomość możliwych chorób dzieci, których odsetek rośnie wraz z wzrostem wieku matki. Skoro mam mieć dzieci, myślałam, to niech będą z jak najświeższego materiału genetycznego, co i tak nie jest stuprocentową gwarancją. A materiał już zaczynał się przeterminować, moje rówieśniczki posyłały już swoje dzieci do pierwszej klasy kiedy powiłam pierworodnego.

Drugą sprawą powodującą spinanie się w założeniu dziesięciolatki była świadomość, że nie tylko materiał genetyczny mi się we wnętrzu starzeje ale i ja sama. A zawsze bycie matką kojarzyło mi się z byciem na wysokich obrotach 24h/7dni. No i całkiem słusznie mi się kojarzyło, podejrzenia się sprawdziły. Po dziesięcioleciu 300% normy w obsłudze i pracy przy trójce dzieci mogę faktycznie stwierdzić, że te dziesięć lat było spędzone na najwyższych obrotach. Nie zrezygnowałam przecież z pracy, obcięłam tylko jej wymiar do takiego, w którym nie musiałam obawiać się, że nie wyrobię.  Kiedy dzieci osiągnęły poziom rosnącej samoobsługi przyszedł ten czas, na który czekałam z utęsknieniem. Czas powolnego aczkolwiek nie mniej absorbującego pokazywania świata dzieciom i vice versa.  Latałam za rowerkiem pchając spacerówkę jadąc na rolkach, zwisałam na drabinkach, kopałam piłkę, uczyłam jeździć na wszystkim co ludzkość wymyśliła ku swej rekreacji i uciesze. Pan Gryzoń dotrzymywał nam kroku ale z racji pracy udzielał się najwięcej w weekendy. Z każdej wyprawy wracałam mokra jak szczur, zziajana, ciągnąca obsmarkane, brudne ale jakże szczęśliwe potomstwo za sobą do domu. Doceniłam istnienie rowka w tyłku i kondycji, która sobie podrasowywałam ukradkiem wieczorami a to na stepie a to na zajęciach z trenerem. Doceniałam wtedy mój wiek niezaawansowany, doceniałam młodość i ruchliwość z niej płynącą, którą zarażały mnie własne dzieci podczas gdy dzieci moich rówieśniczek kończyły gimnazja i licea ja szalałam z własnymi smarkaczami radośnie. Dostępność różnorodnych uciech skłoniła mnie do nauczenia się jazdy na nartach, udoskonalenia jazdy na łyżwach. Nie widzę siebie oczekującej na dziecko w knajpie pod stokiem albo na ławce kar. Teraz gdy już sami grają w nogę ( nie powiem, żebym lubiła piłkę kopać, ale robiłam to jak określili mnie synowie, bardzo beznadziejnie)  ja jeżdżę rowerem albo na rolkach. Na lodowisku, stoku czy pływalni jesteśmy całym stadem i każdy z nas uprawia dany sport tak jak lubi. Oni szaleją i wyżywają się w sportach zimowych, ja się odprężam i zjeżdżając z górki oglądam bardziej okoliczności przyrody niż przykładam do kantowania. Za to na basenie ze mnie para bucha podczas pływania a oni baraszkują :)

I tak mnie to macierzyństwo późno-wczesne (wiek pierworódek znacznie się obniża przecież) spręża, że wróciwszy o 4 nad ranem z odbitymi stopami wiem, że pojadę z nimi na stok i spróbuje jeździć a nie zapadnę się w fotelu jęcząc na jakąś przypadłość fizyczną. Zawsze bałam się, ze późne macierzyństwo może odebrać mi aktywną i sportową radość z wychowywania dzieci, dzielenia z nimi życia nie tylko "słowem ale też czynem". Kto z nas wie na ile zdrowie i dobra forma jest nam dana? Przyznam też szczerze, że w zestawieniu z późniejszymi atrakcjami macierzyństwa te wczesne olejkowo-pudrowo-pampersowe jawiły mi się i nadal jawią jako przeraźliwie nudne i ograniczające. Możecie myśleć co bądź, sama nie umiem tego dobrze zdefiniować, bo pamiętam radość z całowania małych stópek, tkliwość płynącą z bliskości dzieciątka przy piersi ale mimo wszystko czułam się wtedy jakby uwięziona w schemacie zdarzeń tak przewidywalnych jakim jest rozwój noworodka. Dzięki Bogu nadeszła następna dziesięciolatka a ja nadal jestem w wieku dojrzałym i chociaż norma spadła do 100% jeśli chodzi o obowiązki, to te 200% zwyżki przelać mogę na przyjemności :) Co też bez oglądania się na boki czynię.

Jutro wracam po przerwie feryjnej do pracy. Bardzo mi żal, że te dwa tygodnie dochodziłam do siebie po zapaleniu tchawicy, ale na to nie ma już mocnych. Cieszę się, że ten weekend udało mi się zaliczyć tak aktywnie i atrakcyjnie. Cieszę się, że poprzednią sobotę też udało mi się przetańczyć do 4 rano :)))

Miłego wieczoru :)

wtorek, 3 grudnia 2013

Wspólnota.

Życie rodzinne to taka odmiana komunizmu. Niby wszystko wspólne ale mojego nie rusz! Chłopcy mają swoje zabawki, które są w zasadzie z drobnymi wyjątkami (prezenty, bądź samodzielnie kupione precjoza) do dyspozycji wszystkich. Czyli wygląda to tak, że nagle słychać rozdzierające dźwięki niczym z projekcji "Obcego" - maaaaaaaaaamoooooo! on mi zabrał X bez pytaniaaaaa!!!" Bo się uczyło, że o przynależność religijną nie należy się zapytywać- odwrotnie niż o pozwolenie użytkowania nie swojego przedmiotu. Nauka nie poszła w las, więc następuje żałosne "bo on się nie pyyyytał czy może". Trzeba robić wykład o poszanowaniu chociaż ma się wszystko w głębokim gdzieś, bo akurat czyta się coś fascynującego, albo gotuje, albo udaje, że nas nie ma.

He, żadne udawanie nie wchodzi w rachubę. Młodziaki chcą mieć natychmiast własny odcinek sędzi Anny Marii Wesołowskiej, więc matka bynajmniej z niewesoła miną sili się na obecność, obiektywność, opanowanie i oględnie mówiąc próbuje nie wyjść z siebie by nie stanąć obok. Kiedy jednak Wesołowska czuje, że nie wydoli do akcji rusza kolejny program, tym razem w wydaniu ojca rodu, czyli W 11. Następuje szybka i wojskowa akcja, pacyfikacja wszystkich, łącznie z Pinezką, która w popłochu usiłuje niewyskakując ze skóry wyskoczyć na szafę. I jest spokój. Do następnego razu, kiedy to znowu "maaaaaaaaamoooooooooo, bo on..."

Tak jak w komunizmie synowie pozwalają sobie na użytkowanie gaci lub skarpetek innych domowników (ojcu też biorą), przy czym miłosiernie omijają moją bieliźniarkę, co powoduje, że moje części garderoby nie walają się pogubione w szatniach, na wyjazdach czy też nie poniewierają się w garażu skąd po skończeniu sezonu rolkowo-piłkarsko-rowerowego przyniosłam skitrane po kątach zaśmierdziałe i brudne naręcza koszulek i skarpetek.

Wspólnotowe życie staje się często nie do zniesienia, bo następuje nadmiar bodźców na małej powierzchni bytowania w krótkim czasie. Młyn nie do zniesienia trzeba przeżyć, żeby za chwilę móc się cieszyć jakimś wspaniałym wydarzeniem ze strony potomstwa. Np. kolejną dwóją z ortografii (mamo, to lepsze niż ostatnia jedynka, więc się nie krzyw) albo podsuniętą pod nos kolacją, która była śniadaniem wg Gordona Ramseya (ziemniaczane placuszki z fasolką z chili)

Wspólnie nie znaczy spokojnie. Akurat podczas pisania tych słów jestem przymuszana do oglądania sztuczek Dynamo, który wcale mnie nie fascynuje, bo chyba już nie musi. W naszym domu non stop coś znika i cos się pojawia w najmniej oczekiwanych okolicznościach i miejscach. Gapią się mi przez ramię, wtręty wtykają i pytają czy mam dobrze w głowie, bo się z Wami tym dzielę ;-P

No cóż, jak komuna, to komuna. Czy się stoi czy się leży trochę śmiechu się należy.

Był tu Kołek (po prawej)

Był tu Puchaty (po lewej)

A Houdini poszedł szykować kolejne karciane sztuczki, które mnie kiedyś może zaskoczą (póki co jestem zbyt dociekliwym i podejrzliwym widzem)


I jeszcze straszą mnie, że mnie na policję zapodadzą, bo ujawniam ich szczegóły życiowe! 

A teraz oddalam się do bardzo trudnego zadania pt "napisz 6 wyrazów; 2 czasowniki, 2 rzeczowniki, 2 przymiotniki"

idę pisać

zadanie ćwiczenie

domowe nieswoje :)