poniedziałek, 31 marca 2014

Niech przemówią obrazy.

 
Z lewej dzikie krokusy z prawej odmiana hodowlana.






 
U nas piękne dni. Ciepłe i słoneczne. Przymrozki nocą dochodzą do - 7 st, więc to pozwala nam dłużej cieszyć się ulotnością wiosennych kwiatów. Zresztą mam tak celowo rozplanowane nasadzenia (słońce/cień), żeby cieszyć się ich pięknem przez dłuższy czas. Niby nic a bardzo cieszy te kilka kolorowych plam na grządce :)

Miłego tygodnia :)

środa, 26 marca 2014

Szkoła.

Nie chciałabym, żeby wyglądało na to, że utyskuję tylko na system edukacji w kraju. Szkoła to nie tylko program nauczania, to także ludzie, którzy ją tworzą jako kadra. Tu trafić można różnie, z deszczu pod rynnę, każdy kto chodził to wie, że nauczyciel to tylko człowiek i zdarza się mu zachować nieprofesjonalnie, niepedagogicznie czy nie fair w stosunku do ucznia.

Podstawówka, do której chodzą nasi synowie ma tylu wspaniałych nauczycieli ilu przeciętnych. Takie odnoszę wrażenie jako mama. Wychowawcy zdarzają się różni, od szaleńców ;-) zabierających szóstoklasistów na "dziką" wycieczkę do stolicy, po takich, którzy kategorycznie od wycieczek się odganiają.

Szkoła prowadzi różne akcje na rzecz swoich uczniów. Ostatnimi aktywnościami były zajęcia w-fu na lodowisku i pływalni. Podczas ferii nauczyciele uczyli chętnych jazdy na nartach zjazdowych, w poprzednie zimy były tez biegówki. Oprócz fizycznych zajęć prowadzone są często akcje charytatywne podczas, których dzieci szykują kartki świąteczne a za otrzymane datki wspierają najczęściej chorych uczniów własnej szkoły lub misje zagraniczne. Od chyba 10 lat nauczycielki klas I-III organizują akcję "Znani - nieznani czytają dzieciom" zapraszając znanych i zupełnie nieznanych ludzi do odczytywania bajek najmłodszym uczniom. Szkoła gościła aktorów, piosenkarzy, laureatów programów telewizyjnych, burmistrza, lekarzy, kominiarza, mistrzynię karate albo hokeistów itd.

Wiele dzieje się w życiu uczniów tej podstawówki, bo dzieciaki są zachęcane do podejmowania dodatkowego wysiłku i bardzo chwalone za każdy sukces. Konkursy plastyczne, wiedzy z poszczególnych przedmiotów ale także takie dotyczące historii miasta czy osoby JPII są dobrą okazją do wykazania się.

W gimnazjum Puchatego także dużo się dzieje :) I działa to bardzo wciągająco skoro zdecydował się on na branie udziału w przedstawieniu historycznym na 3 Maja. Ten, który zawsze odżegnywał się od publicznych występów!

Nie mam żadnych złych doświadczeń w kontaktach na drodze rodzic-nauczyciel. W obydwu szkołach jest zasada krótkiej piłki - gdy coś się złego dzieje, jest telefon do rodzica i natychmiast załatwia się problem. To jest naprawdę bardzo cenne, bo dzieciaki często nie przyznają się do różnych aferek a natychmiastowa reakcja bardzo osłabia chęć swawolenia. Tym razem przetestował to specjalnie dla nas kilka razy nasz Houdini ;D I mu przeszło w związku z konsekwencjami, które poniósł zarówno ze strony szkoły jak i nas. Nauczyciele mają chęć dialogu i wysłuchania rodzica.

Nie jest idealnie, ale mnie się te szkoły podobają. Głównie przez to, że synowie lubią do nich chodzić. To ich szkoły, nie wstydzą się przynależności do społeczności, identyfikują się z nią, mają szacunek do ich pracowników a to, że zadań domowych nie lubią robić, to już inna bajka.

Nauczyciele tych dwóch szkół nie zadają zadań na weekendy :))) I to tez jest plus :)

poniedziałek, 24 marca 2014

Elementarz 2014.

Doskonale pamiętam swoje trzy pierwsze lata w szkole podstawowej. Pamiętam tez podręczniki, które były 3; elementarz, książka do matematyki w klasach I-II i książka do przyrody w klasie III. Do tego dochodziły dwa zeszyty ćwiczeń na rok z języka polskiego wydane na tak podłym papierze, że atrament z piór zostawiał w nim popisowe kleksy i zacieki; w końcu nauczycielka nakazała pisać w ćwiczeniach ołówkiem. Pamiętam stos zeszytów 16to kartkowych, który po każdym roku nauki zbierał się w moim biurku. Z polskiego było ich ok 10 z matematyki trochę więcej.

Kiedy w roku 2005 nasz najstarszy syn poszedł do pierwszej klasy najbardziej zabolała mnie kieszeń. Komplet podręczników plus cały zestaw wyprawki pierwszaka znacznie nadwyrężył nasz wrześniowy budżet. Rzecz jasna nie kupiłam wszystkiego naraz, bo mieliśmy poza Puchatym Houdiniego w przedszkolu (któremu też trzeba było wyprawkę zapewnić) i małego niszczyciela pampersów Kołka.

Kiedy już komplet pachnących świeżą farbą podręczników leżał na biurku pierwszaka schludnie oprawiony nastąpiła kolejna moja załamka. Oglądając wielkie książki i ćwiczenia o niewygodnym dla malucha formacie A4 pomyślałam, że to musi być jakiś żart, że podręczniki zostały dopuszczone do szkół. Puchaty uczył się serią z "Ekoludkiem". Pomijając całą masę ogłupiających i bezmyślnych zadań typu; otocz pętelką, znajdź podobne i przerysuj/przepisz zeszyt ćwiczeń i książki były jednorazowe. Dla człowieka wychowywanego w poszanowaniu do słowa drukowanego był to po prostu szok! Załamałam ręce nad wizją młodego rysującego zarówno po książce jak i w zeszycie ćwiczeń. Czego to miało uczyć? Ekologii? Tego już chyba najmniej, bo od tamtej pory bezustannie rozpalam ogień w kominku i ćwiczeniami i podręcznikami ( Kołek będzie w końcu kończył klasę III). Idiotycznymi ćwiczeniami wydawały mi się powiększone do monstrualnych rozmiarów linie do pisania liter, które były dwukrotnie większe niż te w zeszytach. Podobnie było w matematyce.... Moje zdziwienie rosło wraz z rozwojem roku szkolnego. Totalnie zniechęcony i znudzony siedmiolatek dobił jednakże do czerwcowego rozdania świadectw w nienajgorszym stanie. Mnie szokiem numer trzy wydały się być zapisane przez niego w ciągu całego roku zeszyty. Półtora zeszytu w linię i jeden w kratkę. Schemat zużycia zeszytów powtarzał się przez kolejne trzy lata każdego z nich.

W drugiej klasie podstawówki syn zaczął nas nauczać. Głównie matematyki. Dodawanie i odejmowanie dwucyfrowych liczb z uzupełnianiem do dziesiątek nie mieściło się nam w głowach :D Ojciec grzmiał na syna. "Czego cię tam uczą?! Co to za durnactwo jakieś?! Weź tu w słupku se podlicz i już". Syn se podliczył, wyniki się zgadzały. Nie bardzo zgadzała się liczba punktów ze sprawdzianu.  Zamiast 6 dostał 4 ponieważ pominął wszystkie dywagacje na poziomie dziesiątek i jedności :D "Rób synku, jak cię uczą, ale jakby co to pamiętaj, że znasz lepszy i szybszy sposób!" W drugiej klasie NASA odkryło i potwierdziło, że Pluton nie jest pełnowartościową planetą lecz planetą karłowatą. Trzymający rękę na pulsie ośmiolatek odmówił uczenia się nazw planet układu słonecznego wg podręcznika. Owszem recytował ale tylko do Neptuna, wzmacniając szkolną wiedzę o pas planetoidów i te karłowate.  Myślę, że to wtedy zakiełkowała w jego głowie pewna wątpliwość co do rzetelności programu zatwierdzanego przez MEN. To co można było jeszcze dziecku wytłumaczyć długim cyklem druku i składu książki nijak się miało do jego faktycznych zapotrzebowań na zdobywanie wiedzy skoro podręczniki były tak skonstruowane, że nie można było o nic pytać w czasie lekcji, bo nie było to przewidziane.

Dla rozrywki od nudnych "otocz pętelką/przepisz/skopiuj" poznawaliśmy w domu budowę atomu, budowę kuli ziemskiej, gwiazdozbiory, galaktyki, naturę w naturze i na filmach przyrodniczych, wypiętrzenia (o to akurat nie było trudno, bo okolica obfituje w różne wypiętrzenia), tkanki, komórki, cykle natury itd. na własną rękę. Zadania domowe były bowiem koszmarem wlokącym się godzinami.

Sprawy się trochę poprawiły gdy Puchaty wstąpił w szeregi czwartej klasy. Spodobała się mu przede wszystkim rozdzielność przedmiotów i nauczycieli. Radość trwała krótko przyduszona programem z podręcznika i obojętnością niektórych nauczycieli na potrzeby uczniów. Ale zniknęły te wszystkie durne pętelki i kopiowanie :) Zadania domowe zaczęły wymagać inwencji twórczej, wyobraźni i użycia dodatkowej wiedzy z różnych źródeł. Syn uwielbiał projekty, chętnie zgłaszał się do wykonania aż do momentu, kiedy pani z przyrody powiedziała, że jego projekt (o ciałach niebieskich) znacznie przerasta zadany temat i zamiast 6 dostał 5. Szóstki dostali ci, którzy napisali zgodnie z oczekiwaniem pani... No to dziecko pier...ło projektami i postanowiło nie brać więcej w nich udziału (z przyrody, bo inne brał nadal).

W tym samym czasie Houdini zżymał się nad pętelkami, na które znalazł swój własny sposób (zamiast pół dnia narzekać, ze trzeba je robić jak to czynił Puchaty, odwalał wszystko z zamkniętymi oczami i miał z głowy :D) a czas wolny przeznaczał na zdobywanie tego czego chciał własnymi sposobami. Szybko zorientował się, że oceny nijak nie mają się do wysiłku włożonego we własny rozwój ale ponieważ zawsze był ambitny, to utrzymuje je na równym poziomie. Czasami zrobi projekt. O, nie z przyjemności, nie! Z wyrachowania - bo się opłaca dostać dobrą ocenę za takie nic.

Aktualnie nudzi się w klasie III Kołek, którego jak pozostałych przy życiu w szkole trzymają siły towarzyskie a nie naukowe. On z kolei bardzo angażuje się w występy publiczne. Prawdziwy showman :) Jako jedyny nie ma problemów z ortografią czy pismem. Uczy się z kolejnego zestawu "płonących wersetów" ale najwyraźniej jego zdolności i umiejętności nie są przez te podręczniki wygenerowane. Opracował podobny system odrabiania zadań jak Houdini - odwalić i zająć się czymś ciekawszym.

Gdyby nie to, że synowie chodzą i chodzili do fajnej podstawówki, w której większość nauczycieli jest naprawdę dla ucznia, to ten wpis miałby wydźwięk wyłącznie negatywny. Szkoła dała naszym synom swoistą szkołę życia jeśli chodzi o faktyczne zdobywanie wiedzy. Z podręcznikowego systemu edukacji dowiedzieli się głównie, że nie trzeba, nie można, wręcz nie wolno pytać- należy wykonywać polecenia. Na szczęście nie wszyscy nauczyciele podchodzą do swoich uczniów w tak ograniczony sposób. Wiele z nich zachęca do zadawania pytań na lekcji, a całkiem spora liczba nie zniechęca. Zapytani przez ucznia poświęcają mu chwile uwagi, odpowiadają na ile czas im pozwoli i zachęcają do szukania wiedzy w innych źródłach.

Jak zmieni się program nauczania oparty na czteroczęściowym nowym elementarzu?  Nie wiadomo.  Mam przed sobą "Newsweeka" z artykułem o powstawaniu tego darmowego źródła wiedzy dla pierwszaków (książka ma być własnością szkoły podobno). Są zarzuty, że głównymi bohaterami są chłopcy... no tak, może to odwet za wieloletnią Ale i jej psa Asa ;P Feministki protestują przeciwko wizerunkowi kobiet i dziewczynek zajętych domem czy pchaniem wózka z lalkami. Tych zaś od gender  drażnić może przypisywanie ról męskich i kobiecych. Może  najlepszy byłby elementarz z bohaterami głównymi nie z tego świata, gdzie trudno byłoby jakiejkolwiek grupie społecznej skrytykować przypisywanie czegokolwiek do nich, bo skoro rozmnażają się np przez pączkowanie, nie jedzą, nie piją w klasyczny ziemski sposób, to mogą skupić się na sprawach ważniejszych  czyli relacjach miedzyufoludzkich :)

Póki co oddycham z ulgą, że nasz trzeciak żegna się z pętelkami a ten najstarszy trzeciak żegna się z niektórymi zaskorupiałymi nauczycielami w gimnazjum i czekam co będzie dalej. O Elementarzu 2014 mam nadzieję dowiedzieć się z wpisów niektórych z Was a także z doświadczeń rodziny, która ma młodsze od naszych dzieci. Jedno jest pewne, sam podręcznik, to nie wszystko! "Einstein powiedział, że wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy", tak kończy się artykuł w Newsweeku i wydaje mi się, że jest to odkrycie na miarę e=mc2 ale czy MEN o tym wie? Póki co rok rocznie wypuszczane są z pierwszych klas kolejne szeregi zniechęconych i niezaspokojonych w swej naturalnej ciekawości dzieci...

Nie twierdzę, że za czasów mojego dzieciństwa było lepiej, ale .... ale miałam cichutką nadzieję, że nim się rozmnożę i nim me dzieci pójdą do szkół, ktoś tam na górze zastanowi się rzetelnie jak pokierować tym niesamowitym potencjałem, który mają dzieci w wieku kilku lat. Ponieważ pracowałam i pracuję z dziećmi to codziennie doświadczam tego potencjału i się nim cieszę, podsycam go i rozwijam, odpowiadam na pytania i czasami przyznaję się, że czegoś nie wiem, co nie jest przyznaniem się do porażki tylko bodźcem do poszukiwania odpowiedzi. Wspólnym poszukiwaniem :) Nie przeszkadza mi, że uczeń na korkach z angielskiego sięgnie po leżący na stole NG. Wykorzystuję jego ciekawość, by pchnąć go o krok dalej w odkrywaniu i świata i języka. Inspiracją może być wszystko od czarnych dziur po przepis na muffins. Kiedy zaczynałam pracę z dziećmi bardzo bałam się ich pytań, że mogą odkryć część mojej niewiedzy. Szybko mi ten strach minął, bo dzięki tym pytaniom popchnięta zostałam w nowe rejony. Wzajemnego oddziaływania:)

poniedziałek, 17 marca 2014

Wiosna.



Wiosna przylatują bociany. Pewien mały Wojtuś jednak  nie czekał na transport i przybył pierwszy :) Przeżywamy to bardzo intensywnie. Oczy mi się jakoś dziwnie pocą i mam wrażenie, że po raz kolejny wchodzę na "mleczną drogę".

Przy tym odnoszę wrażenie, że dla komfortu rodzących o wiele lepiej by było gdybyśmy cofnęli się w erę "babek-położnych" przyjmujących porody w domu. Nie dość, że sam ważny moment odbywał się w znanym rodzącej miejscu to jeszcze babka, która przychodziła jej pomóc była akuszerką nie dla tego, że był to jej zawód ale dlatego, że chciała to robić. Zurbanizowany, zimny świat po pierwotnym zachłyśnięciu się wizją porodów szpitalnych  doszedł do wniosku, że niezbyt one służą komfortowi i spokojowi kobiet. Wręcz przeciwnie nasilają strach, wątpliwość i obawę przed wszelakimi możliwymi komplikacjami. Odebraną pewność siebie ciężko odzyskać. Odbudowuje się ją długo płacąc przy tym negatywnymi emocjami. Ci, którzy mają nas wspierać podczas porodu kiedy rodząca jest najbardziej bezbronnym i wystraszonym istnieniem ludzkim drżącym o życie, które nosi w sobie; ci okazują się być często osobami postawionymi na stanowisku. A stanowisko zobowiązuje do trzymania się procedur (być może wyuczonych przed 20-30 laty), jest pracą do wykonania, kolejnym zamknięciem dyżuru itd. Wtenczas rodząca staje się przedmiotem a nie człowiekiem. Przedmiot się bada, ocenia, zapisuje wyniki i od przedmiotu wymaga się by stał/leżał/kucał wtedy kiedy ma. Przedmiot nie ma prawa głosu, bo się nie zna z fachowej strony tak dobrze jak personel, więc o żadnej dyskusji nie może być mowy.

Zresztą o czym ma dyskutować rodząca, kiedy jej ciało wymyka się spod kontroli jej własnej woli? Kiedy spinające skurcze nie maja nic wspólnego z rytmem życia, do którego przywykła? Nikt nie rodzi codziennie. Nikt tego nie trenuje, bo i jak skoro poród zaczyna się "sam z siebie". Bezbronność tego momentu powinna mieć wsparcie, dlatego  jak świat światem były akuszerki. Bezbronność rodzącej kobiety powinna być bodźcem do niesienia jej pomocy z całą wyrozumiałością i współczuciem.

Źródłem tego co z porodu pamiętamy nie jest bowiem proces fizjologiczny, który często toczy się jakby obok nas, źródłem są ludzie, którzy nas w tym niezwykle ważnym czasie wspomagają. Delikatna materia tego przeżycia zostawia bowiem w nas matkach mocny ślad na całe życie. 

Dziwnym jest stan podczas którego wyznacznikiem spokojnego porodu ma być podpis lekarza prowadzącego ciążę -"moja pacjentka/obca pacjentka". Dziwnym jest fakt, że po zachłyśnięciu się akcją "Rodzić po ludzku" ordynatorzy szpitali miejskich nie zadziwiają się statystykom rosnących cc. Dziwnym i niepokojącym robi się to, że osoby, którymi powinno kierować powołanie po prostu chodzą do roboty i odbijają kartę zmian. A najdziwniejszym faktem jest, że wśród personelu na oddziale położnictwa dominują kobiety, które także są matkami. Czy same odbijają swoje cierpienia okołoporodowe, czy mają z tego satysfakcję gdy widzą cierpiące i bezradne pacjentki? Czy to jest zgodne z etyką i ich własnym sumieniem? Myślę, że rzadko zadają sobie tak niewygodne pytania...

Człowiek człowiekowi wilkiem. Ktoś komuś zrobił krzywdę i nie zapłaci, bo nie ma takich pieniędzy, które zwróciłyby stracone poczucie godności, zawiedzione nadzieje i stracone okazje.

Znowu smutny wpis :(

czwartek, 6 marca 2014

Prawdziwe ojczyzny.

Litwo, ojczyzno moja...

Powiedział największy wieszcz polski.

Litwo, ojczyzno moja...


Zosia nie urodziła się w Nowogródku, ale całkiem niedaleko niego. Jej rodzice mieli dwór, majątek, służbę i pieniądze. Byli Polakami, których historia przodków i ich zasługi przywiodła ród na nowogródzką ziemię.
Na nieszczęście Zosia urodziła się zbyt późno i za wcześnie. Ot tak, równocześnie i równoznacznie na pół przecięła jej młode życie wojna. Przez rodzinne strony żołnierze latali to wte, to we wte. Niszcząc, grabiąc i mordując co się tylko dało. Zosia dobrze się im przyjrzała. Ich bezwzględność nie miała większego związku z narodowością.
Kiedy już wszystko się przewaliło, pyły opadły, wyłoniła się brzydota ruin i zgliszczy, nagle okazało się, że Zosia nie mieszka już w Polsce. Mało tego. Okazała się być razem z cała ocalałą rodziną wrogiem numer jeden. Kułakiem, posiadaczem ziemskich dóbr tak paskudnie zepsutym, że jedynie kapitaliści byli gorsi.
Żołnierze z czerwoną gwiazdką na czapkach załadowali cała Zosiną rodzinę do bydlęcego wagonu, bo w tamtych czasach właśnie one stały się jedynym godnym transportem, i wywieźli na daleki wschód do ziem, które zamieszkiwali ludzie o żółtych twarzach i skośnych oczach. Na kazachstańskich stepach upłynęły najgorsze lata dzieciństwa Zosi, które z założenia dzieciństwa powinny być najpiękniejszymi. W nędzy i poniżeniu miejscowej ludności jako nieletnia suszyła krowie placki na opał. Jej rodzice pracowali w kołchozie przy produkcji bawełny. Miała ledwie 12 lat.
Kiedy można było wrócić do Polski, wrócili jak cienie. Wrócili do kraju obcego, bo ten, którego zwykli nazywać ojczyzną został za wschodnią granicą. Na skalistej ziemi Podhala Zosia nijak nie mogła dopatrzeć się Polski a jednak ucałowała tę ziemię jak swoją własną. I zapewne w tej ziemi spoczną jej doczesne szczątki, bo Zosia nadal żyje mając pod powiekami nowogrodzkie strony, na których się zrodziła, które ukochała i które jako jedyne nazywa swoją ojczyzną.


Ile takich Zosi żyje na Krymie? Która z nich ma na imię Софія, a która София? Jaka jest między nimi różnica skoro mama  na obydwie woła "Sonia, Sonieczka"...



Mój poprzedni post wywołał różne emocje i reakcje. Wiecie, nie chodziło mi o zależność ustroju, o politykę, o historię, o Putina i jego gierki. Chodziło mi głównie o to, że nienawiść można tak łatwo w człowieku wzbudzić. Że nienawiścią można z łatwością zmiażdżyć dobre relacje międzyludzkie. Że wcale nie trzeba odwoływać czy powoływać się na jakiegoś boga, by porwać ludzi przeciwko sobie. Wystarczy człowiek. Wystarczy pokazać mu, że musi się bać tego drugiego. To uruchamia wszystko co w człowieku najpodlejsze i najgorsze.

Z panią Zosią, która oczywiście nie ma tak na imię, miałam przyjemność kiedyś pracować. Była kobietą cichą, łagodną i taką jest do dzisiaj. Jej oczy często szkliły się łzami kiedy słyszała o ludzkim nieszczęściu. Nigdy od niej samej nie usłyszałam jej historii. To co mam to zlepek szeptów, plotek, domysłów, opowieści i mojej fantazji. Reszta jest milczeniem krzywdy, którą doznała i o tym na pewno nie chce pamiętać a jednak musi.

poniedziałek, 3 marca 2014

Brak słów.

Malwiny, Afganistan, Jugosławia, Rwanda, Czeczenia, Niger, Etiopia, dwie wojny w Zatoce Perskiej, Pakistan, Somalia, Izrael, Syria,... Ukraina.

Tak szybko można w ludziach obudzić nienawiść i strach.

Brak słów kiedy czuje się, że zagrożenie nie jest odległe, nie pląta się gdzieś tam "po świecie" tylko za miedzą u sąsiada...