Odwiedził był mnie przyjaciel z ławy szkolnej Teofil, z którym niejedną wódkę wypiliśmy i niejedna impreza połączyła nasze losy. Teofil pozbywszy się owłosienia ze swej jakże kształtnej czaszki chętnie rozpina kurtkę jadąc motocyklem, w celu, jak mówi, poczucia wiatru we włosach. Bo Teoś jest fanem motocyklowym od lat szkolnych zresztą. Współcześnie mój kompan pracuje w jednym z szeroko dostępnych w niedzielę i święta marketów budowlanych, a owa dostępność nieco krzyżuje mu plany w weekendowych szarżach na dwóch kółkach. Ale to nie jest ważne! Teoś ma podejście do klienta, jedno z najbardziej słusznych i właściwych podejść, bo nawet najbardziej niesfornego i drapieżnego potrafi ujarzmić swoją skromną i grzeczną osobą. To, że nie jest postawnej budowy wzbudza w klientach kraju leżącego nad Wisłą różne, zdecydowanie lewitujące w negatywną stronę, reakcje. I opowiedział mi kumpel, który utrzymuje, że ma w swoich żyłach krew inkaską (zdecydowanie li tylko wzrostu jest takowego, bo resztę obcych genów skutecznie wytłukły te niby recesywne blond-słowiańskie) zadziwiająco - śmieszną historię, którą tu dzisiaj przytoczę w osobie pierwszej Teofila.
- Przyjechał do nas kiedyś klient z Kalifornii - zaczął lecz nie rozwinął skrzydeł, bo w oczach obecnych zdziwienie wielkie wywołał. - No blachy miał KLI w aucie, czyli Kalifornia z Limanowej, nie? A my? no my to jesteśmy z Kentucky, bo KNT, że nie wspomnę o Klubie Tępych Toporków spod samiućkich Tater czyli KTT. Przyjechał i wysiadł z tej swojej kalifornijskiej limuzyny z zamiarem nabycia dziesięciu sztuk drzewek ozdobnych skatalogowanych jako tuje, trzynaście dziewięćdziesiąt dziewięć za sztukę. Oczywiście to nie był mój dział, bo w niedzielę rzadko stoję na swoim, a propos swojego, to mamy obecnie na promocji wiertła widiowe za jedynie dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć. Przepraszam was najmocniej za to zboczenie zawodowe! Wracając do mieszkańca słonecznej Kalifornii, to gościu zaczął się ciskać, że ja mu tych drzewek ze sklepu nie chcę wydać tylko odsyłam do magazynu. "Bo my, u nas, w Niemczech, jesteśmy obsługiwani kompleksowo! Nie do pomyślenia jest, żeby klienta z kwitkami po sklepie i magazynach przeganiać!!!" Facet najwyraźniej nabierał rozpędu do pastwienia się nade mną, więc między jego oddechami, jakże wzburzonymi, wtrąciłem zgrabnie z wielkim ubolewaniem "Och i dlatego pan taki szmat drogi przejechał, bo u was w Niemczech dzisiaj zamknięte! No niestety będzie pan musiał znieść jakoś te niedogodności u nas, bardzo mi przykro". Oczywiście po zaperzonym Kalifornijczyku pozostało tylko wypuszczone z wielkim sykiem powietrze delikatnie owiewające regały, które mijał po drodze do magazynu.
Lata praktyki uczyniły z potomka Inków człowieka walczącego uprzejmością z dziczą otaczającą go w pracy. Na szczęście nie pozbawia to Teofila wiary w ludzi a już bynajmniej nie szkodzi jego uczynności, dobroci i uczciwości co już w przeszłości niejednokrotnie się ujawniało.
O, jakże moja rodzicielka Teosia uwielbiała! Swego czasu uczynny kolega wystrugał był jej zgrabne nogi do stołu wiszącego w naszej kuchni. Ten stół był idealny w tak wąskim pomieszczeniu lecz miał jedną wadę; brak nóg uniemożliwiał postawienie na nim czegokolwiek ciężkiego. Owszem, stały talerze, jadało przy nim nas czterech na raz, lecz kiedy matka chciała wytoczyć swoje ciężkie działo czyli maszynę do szycia marki Łucznik; przypominam, że kiedyś robiło się je z metalu a nie z plastiku; to stół po prostu groził natychmiastowym złożeniem. Teoś ową niewygodę sprzętu w locie ocenił okiem fachowca nieco zmulonego ośmiogodzinnym wdychaniem oparów klejów stosowanych w klejeniu nart marki Polsport (ach któż ich mieć nie pragnął!) i na drugi dzień dostarczył nad wyraz kompatybilne rozwiązanie: dwie ucięte do odpowiedniej wysokości narty, oszlifowane, pociągnięte bezbarwnym lakierem - podobno odrzut z eksportu, bo deski wykazywały minimalną krzywiznę, niedopuszczalną na stokach alpejskich. Owe "nogi" mamusia moja po dzień dzisiejszy hołubi i czule przeciąga ściereczką by usunąć z nich kurz przed każdorazowym szyciem uprawianym na nadal wiszącym stole kuchennym.
Jej entuzjazm co do osoby Teofila był nieukrywany i niejednokrotnie dowiadywałam się od niej, że to Teosia powinnam darzyć karesami a nie Dezyderiusza, który bufońsko potrząsał kluczykami od samochodu, kiedy mnie odwiedzał. Niestety gust matczyny zupełnie nie pokrywał się z moim własnym ani w aspekcie ówczesnych chłopaków ani też w wyborze męża. Ślepy los i jakieś siły wyższe pchały mnie w objęcia Dezyderka, który i tak był mnie porzucił niecnie udając mądrzejszego i dojrzalszego niż był w istocie w owym pamiętnym roku dziewięćdziesiątym.
Tak czy siak moje losy nadal są splecione i z jednym i z drugim, a wmiskował się w to wszystko zgrabnie Pan Gryzoń, którego bufoński zwyczaj potrząsania kluczykami samochodowymi doprowadzał do rozpaczy po raz wtóry moją matkę. No nic na to nie poradzę, że leciałam na podzwanianie kluczykami! Sytuacja na dzień dzisiejszy jest taka, że bardziej zobowiązująca dla mnie okazała się męska wódeczka z Teosiem i Dezyderkiem niż słodkie babskie likiery z przeszłości. Teofil z żoną bywają u nas regularnie i to samo mogę rzec o Dezyderiuszu, a nad to, z tym ostatnim i jego rodziną spędzaliśmy niejednokrotnie wczasy i jak się okazuje nadal będziemy. Woda w Adriatyku ma dzisiaj 13 stopni, więc nie beczę, że za oknem bleee.
Nie wiem co Wy na to, ale wpis powstał w proteście przeciwko używaniu zdań pojedynczych. Dzisiaj bowiem wyczytałam u kogoś rady do jakich powinien stosować się bloger by zapewnić poczytność i popularność swojemu blogowi. Częściowo się do nich zastosowałam, ale tylko częściowo. Kocham zdania złożone miłością wierną chociaż tworzę je zapewne z wieloma stylistycznymi błędami, to i tak uważam, że są soczystsze, pełniejsze i bardziej obrazowe niż "Ala ma kota". Przyznam się szczerze, że prawdopodobnie nie umiałabym inaczej napisać dzisiejszej opowiastki...Wobec tego zgadzam się na niepoczytność i niepopularność swojego bloga, bo piszę go głównie dla własnej przyjemności, a dla Was jako Czytelników mam wieczny szacun za czytanie mych wypocin :)
Szacun dla Teofila - handlowiec z krwi i kości! Zdania piękne jak zwykle u Ciebie . Ubawiły mnie nazwy ; u nas tak ciekawie nie jest PKN , to po prostu "łancuchowo " czyli Konin , albo PKL "cebula się kula " czyli Kalisz . Żadnej fantazji .
OdpowiedzUsuńDziękuję Onyks :) u Was po prostu jest rzeczowe podejście do sprawy ;)
Usuńkurcze, a ja wlasnie bardzo lubie ciebie czytac bo i forma i tresc ma klimaty nietuzinkowe! A Teofil - czlowiek z misja! :) Pozdrawiam, Kolumbina
OdpowiedzUsuńKolumbino, dziękuję serdecznie za siebie i Teofila :)
UsuńRozpoznaję u Ciebie tę samą miłość do zdań wielokrotnie złożonych co Żuławski :) . Nie każdemu takie pisanie wychodzi . Czytelność jest kluczowa.U Ciebie jest pod tym względem jak najbardziej ok. Ten sposób pisania jest dygresyjny. Fel
OdpowiedzUsuńFel, zawsze rewelacyjnie mi się czytało Żuławskiego, dziękuję tym razem bez dygresji :)
UsuńPrzyjemnie się czytało, a o to chyba chodzi. W rzeczy samej jak kogoś tekst zainteresuje to przeczyta nawet zdania dziesięciokrotnie złożone a jak nie to choćby i z samych monosylab się składał... czytał nie będzie.
OdpowiedzUsuńdokładnie tak to widzę Makro! zawsze podziwiałam skondensowaną formę typu Stasiuk, ale sama wiem, że to nie budowa zdań mnie pociąga tylko przekaz.
UsuńA ja tam zaglądam do Ciebie bardzo często, choć nie zawsze komentuję , bo albo czasu nie ma albo czytam z opóźnieniem i głupio mi wtrącać coś po czasie. Ale jestem i czytam :-)
OdpowiedzUsuńNazwy fajne z rejestracji u nas np. PZ Poznań Zadupie :-)
marucia
:) ważne, że jesteś tutaj :)
UsuńGwiezdna, napisałaś piękną plastyczną opowieść, która mocno podziałała na moja wyobraźnię, toteż przed oczyma duszy mej ukazała się scenkę z Teofilem i tujami w roli głównej, tudzież scenki pozostałe, mianowicie: stół bez nóg, stół z nogami i podzwanianie kluczykami (razy dwa!!!), które sprawiły, że gęba mi się śmieje od ucha do ucha...
OdpowiedzUsuńUff, to na pewno nie jest zdanie pojedyncze ;)
O.
PS. A ja uwielbiam wszelkiego rodzaju wtrącenia w myśl główną. I dopowiedzenia.
dziękuję bardzo! pochwała z Twoich ust do dla mnie prawdziwy zaszczyt i nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo jestem dumna :))) wszyscy poloniści nieustannie gnębili mnie za stylistykę, bardzo miło dowiedzieć się, że się poprawiłam z biegiem lat :) serdecznie dziękuję :*
UsuńPS najmłodszy syn miał za zadanie ułożyć legendę na temat genezy swojego nazwiska; zaczął sam, a ja się tak rozpędziłam, że po dziesięciominutowym monologu usłyszałam od niego "chyba nie mówisz serio, że ja to wszystko zapamiętam?!" i na tym zakończyła się moja rola pomagacza zadaniowego :D
Możesz pisać jak Ci się podoba. I tak tu będę zaglądać.
OdpowiedzUsuńjak miło :)
UsuńTu bywać, to przyjemność. :)
OdpowiedzUsuńakasza2