Pierwszym trafem zajechaliśmy pod same wydmy ale teren położony w lesie i samo zagospodarowanie Campingu Łebskiego nie spodobało się nam . Morski wydał się zbyt tłoczny i tym sposobem dotarliśmy do Campingu Rafael. Było przestronnie, czysto, spokojnie i od razu spodobało nam się. Potem jeszcze bardziej się nam spodobało, bo prysznice i toalety oraz aneks kuchenny były sprzątane 2-3x dziennie :-)
Co do pogody, to jakaś była. Krótka ulewa trafiła się nam tylko raz na tydzień pobytu co uważam za rewelację. Noce za to cieplejsze niż na Podhalu, więc spaliśmy bez czapek na głowie :D
Tak było ok 10.00
A tak po południu. Większość ludzi przychodziła na plażę kiedy my z niej znikaliśmy udając się śródziemnomorskim zwyczajem na sjestę :)
Skrzętnie omijane przez nas centrum Łeby, gdzie plastiku, brokatu, muszel z mórz tropikalnych, smrodu frytury
tudzież zjełczałego serka podobno z naszego miasta, który dojeżdżał nocnym pociągiem i robił za zakąskę pod turbota albo flądrę, zostało przez nas słabo eksplorowane i być może dlatego zachowujemy w pamięci tak miłe wspomnienia.
Któregoś dnia, przy niebie usłanym barankami, kopnęliśmy się pieszo do Rabki, gdzie zamiast uzdrowiska port mają ;-)
Oczywiście to drogowskaz do Rąbki.
Wmówiliśmy bowiem synom, że ruchome wydmy już tam się czają, a to tylko 2 lub 3 kilometry. Szli nieprzekonani, narzekając na wrednych rodziców, którzy za Chiny Ludowe nie chcieli zapłacić za przejazd melexem, ale szli. Minęliśmy wyrzutnię rakiet z II wojny światowej i za następne "2 km" doszliśmy w końcu do czegoś wzniosłego
Zakaz turlania był tak samo często łamany przez dzieci, jak przez dorosłych przechodzenie przez linę ograniczającą "dzikość Słowiańskiego PN" od jego ścieżek użytkowych.
Po kontemplacji ilości piachu wyplutego przez morze na tym unikatowym kawałku gdzie miast abrazji występuje akumulacja, ruszyliśmy sobie plażą do Łeby, która była o rzut beretem, czyli "3 km" stąd.
Ten odcinek wybrzeża bardzo mi się podoba, najbardziej z tych, które odwiedziłam nad Bałtykiem.
Nie ominęła nas jedyna wizyta w parku rozrywki, gdzie młodzież była uprzejma rozjeździć od razu prawie wszystkie pieniądze.
Niektórzy wystrzelili się w kosmos.
Niektórzy kręcili w koło a nam do snu przygrywały rockowe kapele, bo na sąsiednim polu namiotowym odbywały się zloty; najpierw starych aut a potem motocyklowy. Skutecznie to granie zagłuszało dochodzące z oddali "żono moja, będzie się działo, ale-ale- Aleksandra, taka ładna" i mimo sporego nagłośnienia jakie zapodawali usypialiśmy w kilka chwil. podczas "Knocking on heavens door".
Czy leżąc na plaży czy przemykając chyłkiem przez centrum gratulowaliśmy sobie nawzajem z Panem Gryzoniem dziesięcioletniej nieobecności nad Bałtykiem. Z rozbawieniem i luzikiem patrzyliśmy na miotających się rodziców- posiadaczy dzieci w wieku zupełnie nieodpowiednim ;-) A ponieważ mamy wyobraźnię, gratulowaliśmy sobie tym goręcej sadzania własnych pociech w niefortunnym wieku na chorwackich, wiejskich plażach z kamieniem w ręku dla rozrywki.
Teraz nie mamy nic przeciwko Bałtykowi i jego atrakcjom. My robiliśmy swoje, nasi synowie swoje, a cała reszta swoje. Chcieli, to szli na plażę i kąpali się w morzu. Nie chcieli, to sami sobie organizowali czas na polu namiotowym albo w miasteczku. My sami czuliśmy się tak zajęci sobą jakbyśmy spędzali w Łebie tydzień miodowy co zbiegło się z naszą 18tą rocznicą związku, wiec może był w tym jakiś związek. Jednak wyjeżdżaliśmy z Łeby bez żadnego żalu machając falom "do zobaczenia morze może za kolejne 10 lat". I jedyne czego było mi naprawdę żal to przepyszny dorsz z rusztu w sosie kurkowym!
Na podłożu tego wyjazdu nawiązałam dyskusję ze znajomymi dlaczego Bałtyk tak nie zachwyca mieszkańców zapyziałych wiejskich miast. Uwalniając się od osobistych uprzedzeń do temperatury i nieprzejrzystości wody, nudnego i raczej monotonnego widoku płaskich plaż, irytującego piasku oraz lodowatego wiatru nawet podczas upałów doszłam do wniosku, że to co pozostało to natura, którą akurat mam za płotem i nie muszę za nią tęsknić w betonowych klatkach. Odkąd przeniosłam miejsce zamieszkania do domu z ogródkiem przyroda przestała być nieosiągalnym czy deficytowym towarem, którego pożąda się przez 11 miesięcy w roku, bo stała się częścią mnie - ot choćby w ciemnych obwódkach za paznokciami kiedy dopuszczam się kontaktu z grządką.
Tymczasem grządki tkwią w miejscu a roślinność na nich nie wskazuje nadmiernej obecności lata. Coś tam niby dalie kwitną, mieczyki niechętnie, kosmos i owszem, za to teściom w lipcu zakwitły powtórnie hiacynty rosnące w cieniu (czyli temperatura nocy była niska odpowiednio), a ja po powrocie wycięłam słonecznika samosiejkę. Wyrósł do 50 cm i pączki kwiatowe miał o średnicy 1 cm - wycięłam, bo nie zakwitłby w tym sezonie wegetatywnym.
O, sezon wegetatywny! To świetna nazwa dla tegorocznego okresu, który gdzieś w świecie nazywają latem... Żeby nie było, to wiedziałam, że takie coś trafi się nam na Podhalu po zimie bez zimy i nie mam zbytnich roszczeń, pretensji itd. Dogrzewam się regularnie w saunie, wczoraj było tylko 13 st w południe, albo rozpalam w kominku i odliczam tygodnie do kolejnych wakacji chociaż te jeszcze oficjalnie trwają.