Doskonale pamiętam swoje trzy pierwsze lata w szkole podstawowej. Pamiętam tez podręczniki, które były 3; elementarz, książka do matematyki w klasach I-II i książka do przyrody w klasie III. Do tego dochodziły dwa zeszyty ćwiczeń na rok z języka polskiego wydane na tak podłym papierze, że atrament z piór zostawiał w nim popisowe kleksy i zacieki; w końcu nauczycielka nakazała pisać w ćwiczeniach ołówkiem. Pamiętam stos zeszytów 16to kartkowych, który po każdym roku nauki zbierał się w moim biurku. Z polskiego było ich ok 10 z matematyki trochę więcej.
Kiedy w roku 2005 nasz najstarszy syn poszedł do pierwszej klasy najbardziej zabolała mnie kieszeń. Komplet podręczników plus cały zestaw wyprawki pierwszaka znacznie nadwyrężył nasz wrześniowy budżet. Rzecz jasna nie kupiłam wszystkiego naraz, bo mieliśmy poza Puchatym Houdiniego w przedszkolu (któremu też trzeba było wyprawkę zapewnić) i małego niszczyciela pampersów Kołka.
Kiedy już komplet pachnących świeżą farbą podręczników leżał na biurku pierwszaka schludnie oprawiony nastąpiła kolejna moja załamka. Oglądając wielkie książki i ćwiczenia o niewygodnym dla malucha formacie A4 pomyślałam, że to musi być jakiś żart, że podręczniki zostały dopuszczone do szkół. Puchaty uczył się serią z "Ekoludkiem". Pomijając całą masę ogłupiających i bezmyślnych zadań typu; otocz pętelką, znajdź podobne i przerysuj/przepisz zeszyt ćwiczeń i książki były jednorazowe. Dla człowieka wychowywanego w poszanowaniu do słowa drukowanego był to po prostu szok! Załamałam ręce nad wizją młodego rysującego zarówno po książce jak i w zeszycie ćwiczeń. Czego to miało uczyć? Ekologii? Tego już chyba najmniej, bo od tamtej pory bezustannie rozpalam ogień w kominku i ćwiczeniami i podręcznikami ( Kołek będzie w końcu kończył klasę III). Idiotycznymi ćwiczeniami wydawały mi się powiększone do monstrualnych rozmiarów linie do pisania liter, które były dwukrotnie większe niż te w zeszytach. Podobnie było w matematyce.... Moje zdziwienie rosło wraz z rozwojem roku szkolnego. Totalnie zniechęcony i znudzony siedmiolatek dobił jednakże do czerwcowego rozdania świadectw w nienajgorszym stanie. Mnie szokiem numer trzy wydały się być zapisane przez niego w ciągu całego roku zeszyty. Półtora zeszytu w linię i jeden w kratkę. Schemat zużycia zeszytów powtarzał się przez kolejne trzy lata każdego z nich.
W drugiej klasie podstawówki syn zaczął nas nauczać. Głównie matematyki. Dodawanie i odejmowanie dwucyfrowych liczb z uzupełnianiem do dziesiątek nie mieściło się nam w głowach :D Ojciec grzmiał na syna. "Czego cię tam uczą?! Co to za durnactwo jakieś?! Weź tu w słupku se podlicz i już". Syn se podliczył, wyniki się zgadzały. Nie bardzo zgadzała się liczba punktów ze sprawdzianu. Zamiast 6 dostał 4 ponieważ pominął wszystkie dywagacje na poziomie dziesiątek i jedności :D "Rób synku, jak cię uczą, ale jakby co to pamiętaj, że znasz lepszy i szybszy sposób!" W drugiej klasie NASA odkryło i potwierdziło, że Pluton nie jest pełnowartościową planetą lecz planetą karłowatą. Trzymający rękę na pulsie ośmiolatek odmówił uczenia się nazw planet układu słonecznego wg podręcznika. Owszem recytował ale tylko do Neptuna, wzmacniając szkolną wiedzę o pas planetoidów i te karłowate. Myślę, że to wtedy zakiełkowała w jego głowie pewna wątpliwość co do rzetelności programu zatwierdzanego przez MEN. To co można było jeszcze dziecku wytłumaczyć długim cyklem druku i składu książki nijak się miało do jego faktycznych zapotrzebowań na zdobywanie wiedzy skoro podręczniki były tak skonstruowane, że nie można było o nic pytać w czasie lekcji, bo nie było to przewidziane.
Dla rozrywki od nudnych "otocz pętelką/przepisz/skopiuj" poznawaliśmy w domu budowę atomu, budowę kuli ziemskiej, gwiazdozbiory, galaktyki, naturę w naturze i na filmach przyrodniczych, wypiętrzenia (o to akurat nie było trudno, bo okolica obfituje w różne wypiętrzenia), tkanki, komórki, cykle natury itd. na własną rękę. Zadania domowe były bowiem koszmarem wlokącym się godzinami.
Sprawy się trochę poprawiły gdy Puchaty wstąpił w szeregi czwartej klasy. Spodobała się mu przede wszystkim rozdzielność przedmiotów i nauczycieli. Radość trwała krótko przyduszona programem z podręcznika i obojętnością niektórych nauczycieli na potrzeby uczniów. Ale zniknęły te wszystkie durne pętelki i kopiowanie :) Zadania domowe zaczęły wymagać inwencji twórczej, wyobraźni i użycia dodatkowej wiedzy z różnych źródeł. Syn uwielbiał projekty, chętnie zgłaszał się do wykonania aż do momentu, kiedy pani z przyrody powiedziała, że jego projekt (o ciałach niebieskich) znacznie przerasta zadany temat i zamiast 6 dostał 5. Szóstki dostali ci, którzy napisali zgodnie z oczekiwaniem pani... No to dziecko pier...ło projektami i postanowiło nie brać więcej w nich udziału (z przyrody, bo inne brał nadal).
W tym samym czasie Houdini zżymał się nad pętelkami, na które znalazł swój własny sposób (zamiast pół dnia narzekać, ze trzeba je robić jak to czynił Puchaty, odwalał wszystko z zamkniętymi oczami i miał z głowy :D) a czas wolny przeznaczał na zdobywanie tego czego chciał własnymi sposobami. Szybko zorientował się, że oceny nijak nie mają się do wysiłku włożonego we własny rozwój ale ponieważ zawsze był ambitny, to utrzymuje je na równym poziomie. Czasami zrobi projekt. O, nie z przyjemności, nie! Z wyrachowania - bo się opłaca dostać dobrą ocenę za takie nic.
Aktualnie nudzi się w klasie III Kołek, którego jak pozostałych przy życiu w szkole trzymają siły towarzyskie a nie naukowe. On z kolei bardzo angażuje się w występy publiczne. Prawdziwy showman :) Jako jedyny nie ma problemów z ortografią czy pismem. Uczy się z kolejnego zestawu "płonących wersetów" ale najwyraźniej jego zdolności i umiejętności nie są przez te podręczniki wygenerowane. Opracował podobny system odrabiania zadań jak Houdini - odwalić i zająć się czymś ciekawszym.
Gdyby nie to, że synowie chodzą i chodzili do fajnej podstawówki, w której większość nauczycieli jest naprawdę dla ucznia, to ten wpis miałby wydźwięk wyłącznie negatywny. Szkoła dała naszym synom swoistą szkołę życia jeśli chodzi o faktyczne zdobywanie wiedzy. Z podręcznikowego systemu edukacji dowiedzieli się głównie, że nie trzeba, nie można, wręcz nie wolno pytać- należy wykonywać polecenia. Na szczęście nie wszyscy nauczyciele podchodzą do swoich uczniów w tak ograniczony sposób. Wiele z nich zachęca do zadawania pytań na lekcji, a całkiem spora liczba nie zniechęca. Zapytani przez ucznia poświęcają mu chwile uwagi, odpowiadają na ile czas im pozwoli i zachęcają do szukania wiedzy w innych źródłach.
Jak zmieni się program nauczania oparty na czteroczęściowym nowym elementarzu? Nie wiadomo. Mam przed sobą "Newsweeka" z artykułem o powstawaniu tego darmowego źródła wiedzy dla pierwszaków (książka ma być własnością szkoły podobno). Są zarzuty, że głównymi bohaterami są chłopcy... no tak, może to odwet za wieloletnią Ale i jej psa Asa ;P Feministki protestują przeciwko wizerunkowi kobiet i dziewczynek zajętych domem czy pchaniem wózka z lalkami. Tych zaś od gender drażnić może przypisywanie ról męskich i kobiecych. Może najlepszy byłby elementarz z bohaterami głównymi nie z tego świata, gdzie trudno byłoby jakiejkolwiek grupie społecznej skrytykować przypisywanie czegokolwiek do nich, bo skoro rozmnażają się np przez pączkowanie, nie jedzą, nie piją w klasyczny ziemski sposób, to mogą skupić się na sprawach ważniejszych czyli relacjach miedzyufoludzkich :)
Póki co oddycham z ulgą, że nasz trzeciak żegna się z pętelkami a ten najstarszy trzeciak żegna się z niektórymi zaskorupiałymi nauczycielami w gimnazjum i czekam co będzie dalej. O Elementarzu 2014 mam nadzieję dowiedzieć się z wpisów niektórych z Was a także z doświadczeń rodziny, która ma młodsze od naszych dzieci. Jedno jest pewne, sam podręcznik, to nie wszystko! "Einstein powiedział, że wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy", tak kończy się artykuł w Newsweeku i wydaje mi się, że jest to odkrycie na miarę e=mc2 ale czy MEN o tym wie? Póki co rok rocznie wypuszczane są z pierwszych klas kolejne szeregi zniechęconych i niezaspokojonych w swej naturalnej ciekawości dzieci...
Nie twierdzę, że za czasów mojego dzieciństwa było lepiej, ale .... ale miałam cichutką nadzieję, że nim się rozmnożę i nim me dzieci pójdą do szkół, ktoś tam na górze zastanowi się rzetelnie jak pokierować tym niesamowitym potencjałem, który mają dzieci w wieku kilku lat. Ponieważ pracowałam i pracuję z dziećmi to codziennie doświadczam tego potencjału i się nim cieszę, podsycam go i rozwijam, odpowiadam na pytania i czasami przyznaję się, że czegoś nie wiem, co nie jest przyznaniem się do porażki tylko bodźcem do poszukiwania odpowiedzi. Wspólnym poszukiwaniem :) Nie przeszkadza mi, że uczeń na korkach z angielskiego sięgnie po leżący na stole NG. Wykorzystuję jego ciekawość, by pchnąć go o krok dalej w odkrywaniu i świata i języka. Inspiracją może być wszystko od czarnych dziur po przepis na muffins. Kiedy zaczynałam pracę z dziećmi bardzo bałam się ich pytań, że mogą odkryć część mojej niewiedzy. Szybko mi ten strach minął, bo dzięki tym pytaniom popchnięta zostałam w nowe rejony. Wzajemnego oddziaływania:)