Nie strawiłam Joyce Carol Oates z tym jej wdowieństwem. Nie zdzierżyłam opisu rejmondowych (od męża Raymonda) reminiscencji z uczucia, którym go darzyła. Wkurzona przez oszukańczą polską stronę ciotki Wiki po konfrontacji z wersją angielską wydało się, że niespełna rok po śmierci jedynej miłości życia poślubiła kolejną. Rozczarowana podwójnie cisnęłam książką w ręce pana bibliotekarza, który widząc mnie po raz drugi (przynajmniej ja go widziałam po raz drugi, tak mi się zdaje, bo mam wrażenie, że wiele spraw mi jednak umyka) bez dopytywania się wyciągnął moją kartę by sprawdzić ile książek powinnam była oddać. Dwie. I zdecydowanie ta druga była lepsza. "Cały czas" Janusza Andermana dzieje się w całym czasie jakim jadą dwa samochody dokładnie naprzeciwko siebie. Świadomość nieuchronnego wypadku użyta w pisarskim triku "przeleciało mi całe życie przed oczami". W podobnej sytuacji niczego takiego nie doświadczyłam co prawda (wszystkie moje myśli były skierowane raczej by nie rozpie...lic auta teściów!), ale uznaję, że dla pisarza każdy pomysł może być godzien realizacji, więc czemu nie ten skoro opowieść toczy się bez męczących i powtarzanych w pierdylionach konfiguracji szlochów nad zmarłym. Tu śmierć ma nastąpić, a powszechnie wiadomo, że póki co życie jest ciekawsze. A opis znanych mi machlojek, matactw i prób ułożenia sobie życia "na godnym poziomie" przez głównego bohatera na przełomie znanych mi politycznych układów historii wydał się o wiele bardziej czytliwy.
Zalana winem klawiatura nabrała przedziwnej sprężystości w działaniu i chociaż pachnie nadal niezbyt drogim ale dobrym winem, to według mnie działa zdecydowanie lepiej niż do tej pory. Może jest alkoholiczką? Oni lepiej działają po spożyciu, gładziej i elastyczniej. Dopóki nie przeszarżują z trunkiem, rzecz jasna.
Ulubione podkolanówki przedarły się znowu na palcach a ponieważ mają teraz swój czas zdobyłam się na zacerowanie ich. Wczoraj miałam w domu ciepło kominka ale nie przeszkadza mi ono w noszeniu podkolanówek. Przeciwnie, sprawia dodatkowy komfort. Z szafy przywędrowały też do mych ud sztruksy o kroju bryczesów. Nic to, że rzyć mam w nich pękatszą w udach, odpowiada mi struktura materiału i rudy kolor, reszta się nie liczy.
Pan Gryzoń montuje w tej chwili urządzenie zmiękczające wodę użytkową. Po obradach, wszystkich za i przeciw, postanowiliśmy wyłożyć na to ustrojstwo kasę. Poza mną, bowiem, nikt nie zmaga się z kamieniem na armaturze, wannie, kabinie prysznicowej, kiblach itd. Tylko ja wdychałam trujące opary "magicznych" środków, których magię działania musiałam zawsze poprzeć szorowaniem ostrą myjką. Głosowałam więc gorliwie za przedstawiając niezbite i niezbywalne korzyści płynące z kranu miękką wodą. A wodę mamy studzienną i twardą jak granitowe okrąglaki z Dunajca. W szwabskiej skali powyżej 26 stopni cokolwiek by to nie znaczyło. Poza osadem w sprzętach agd mam także pewność w posiadaniu takiegoż we własnym organizmie. Kości się mi nie łamią mimo unikania mleka jak ognia - to fakt. Ale przemieszczanie się piaseczku cienkimi moczowodami to już niezbyt przyjemny fakt. A po żurawinie mam zgagę, też fakt. Zapijam więc zaparzonym siemieniem lnianym, co lubię. No nic, póki co nawet przepuszczona przez filtr dzbankowy woda zostawiała gruby osad gdzie się dało. Teraz zobaczymy, mam nadzieję, pienistą miękkość kranową :)
Odnośnie działania dostępnych na rynku środków zwalczających osad z kamienia mam własne zdanie. Poparłam doświadczeniem przywożąc przed laty amerykański specyfik o pięknej nazwie Comet, którego użycie polegało faktycznie tylko na spryskaniu i spłukaniu powierzchni brudnej i potem wystarczyło tylko wytrzeć do sucha by osad z mydła i kamienia zniknął. Porównując składy polskich preparatów gdzie roi się od anionów, kwasów i innych chemikaliów rzetelnie wymienionych na opakowaniu, ze składem Comety, doszłam do wniosku, że Amerykanie są w posiadaniu wyjątkowo żrącego kwasku cytrynowego albowiem to on jest głównym składnikiem kometki (reszta chroniona patentem i nie wymieniana na etykiecie). Hmm, cóż pewnie go mają ze strefy 51, stąd i nazwa ;P I z pewnością amerykański środek miał w sobie coś obcego, bo przy użyciu nie zatykały mnie wdychane opary :D
Świeci jaskrawe słońce i w tym momencie temperatura na zewnątrz urosła z 5 do 8 stopni. W ogródku tkiwą mi się uschnięte badyle, ale po 2 tygodniach deszczu nie chce mi się robić z siebie błotnej babki. Może liczę na śnieg? Że spadnie i przykryje to wszystko. Idę robić polędwiczki w sosie pieczarkowym. Z pęczakiem i buraczkami - poezja dla mnie. Z ziemniakami- proza dla dzieci.
Teatr nas dostrzegł. To znaczy naszą miejscowość. Spektakle nagle zalały nasz MOK. Tak od ubiegłego sezonu. Wyczaili, że na prowincji ludziska też złaknieni czegoś więcej poza ogłupiającą telewizją. Na Bartku Topie, nowotarżaninie z urodzenia, były tłumy we wakacje - bilety poszły w ciągu kilku pierwszych dni, sprawdzałam, bo tez chciałam iść pooglądać na żywo kuzyna mojego szkolnego kolegi. Nie udało się. Za to małżonek zagrał i wygrał bezpłatne wejściówki na "Symulacje" do Zakopanego końcem sierpnia. Teraz lecą u nas - oboje bawiliśmy się świetnie na tym spektaklu a Pana Gryzonia to nawet podskoczyło w pewnym momencie mimo, że fabuła raczej nie z horroru ;)
Miłego :)