Dzisiaj na bacówkę poszliśmy. Taką jeszcze w mieście stojącą, bo my takie fajne miasto mamy, co właściwie wlazło na góry z jednej strony i tak się rozrasta coraz wyżej :) Porównanie dnia wczorajszego z dzisiejszym wyglądało mniej więcej tak:
- Ale świetny dzień był wczoraj- zaczęła temat jedna koleżanka.
- Halny wiał taki cieplutki, że 4 prania wysuszyłam. Dodałam, bo faktycznie latałam w krótkich spodenkach i podkoszulce.
- A ja 3 i patrz nie mogło tak być dzisiaj kiedy jest niedziela?! Zamiast takich głupot mówiłybyśmy o tym jak się fajnie po górach wędrowało!
- Kurde, może byśmy gdzieś poszli, ale Kołek miał występ a ja ryłam w ogródku między wieszaniem prania...
- No a tu człowieku masz taką jedną niedzielę na tydzień i jeszcze leje!!!
Bo po takich chmurach
zawsze przychodzi deszcz. A jak już zaczyna lać to z 14 stopni o 14.00 robi się 5 o 17.00 czyli jakaś analogia w tym jest ;P
Siedzieliśmy sobie na szczęście pod wiatą i patrzyli jak z mżawki robi się siąpawica a z niej regularna ulewa. Dzieciaki ślizgały się po mokrej trawie, dorośli opowiadali sobie kawały aż kłęby chmur opuściły się na bacówkę i zamotały nas we mgle.
Z koleżanką, matką dwójki równoletnich do naszych synków, utyskiwałyśmy z lekka na ilość jadła pochłanianą przez tychże ostatnimi czasy. Nasze urabianie się przy kuchennej ladzie zawsze kończy się tak samo - spokój na dwie godziny po czym "mamo, a nie ma czegoś do jedzenia?" i wachlowanie drzwiami opustoszałych lodówek :D Nie ma szans zrobić z 1,5 kg schabu obiadu na dwa dni, musimy o tym zapomnieć i przestawiać się z wolna do wydawania porcji żołnierskich jak na poligonie :DDD
Pomimo zasiekającego deszczu, wilgoci i przejmującego ziąbu bawiliśmy się wszyscy świetnie. Ja to nawet podwójnie świetnie, bo na okoliczność bacówki była kiełbasa pieczona z chlebem na obiad :)
A w Alpach, skąd dzisiejsze zdjęcia pochodzą, czuliśmy się jak u siebie w domu. Dziwiąc się, naturlich, zachwytom turystów tam napotkanym. Pan Gryzoń oczywiście kwitował wszystkie achy i ochy "było sobie włączyć telewizor i się przyzwyczajać" :D
I tylko krowy jakieś takie wypłowiałe snuły się po łakach. Ni to czerwone (tak się określa u nas rasę brązową) ni to szare. Ciotka mówią, że to brązowa rasa szwajcarska, eee tam, wolę fioletowe ;)
Milkaaaaaaa, smak alpejskiego rajuuuuu :)
PS.
Rodowici górale alpejscy są identycznej postawy co ci nasi. Ich wypowiedzi kwitujące peany turystów nad krasą otoczenia w wolnym tłumaczeniu brzmią mniej więcej tak: "Eeee panicku, góry, som, były i bedom... Toz to tylko kupa skoli". I podobnie do naszych górale alpejscy po górach nie chodzą :)))
Miłego poniedziałku, po tych deszczach może być w Tatrach śnieg, więc szykujcie barchany tam na nizinach ;)
U mnie na nizinach już od kilku dni około 10 stopni. Sezon grzewczy nawet już mamy .
OdpowiedzUsuńsezon grzewczy u nas w blokach maja już od ostatniego tygodnia sierpnia i tak pogrzeją do maja :)
Usuńświetny ten Twój wpis :) pośmiałam sie zwlaszcza z podejscia górali do gór :)
OdpowiedzUsuńjak czytam o ilościach jedzenia, które wydajesz dziennie, to jakos brzmi to dla mnie nieprawdopodobnie, bo ja na obiad dla calej rodziny obieram 6 ziemniaków i piekę 2 ćwiartki + 2 pałki kurczaka, a i tak resztki zostają na kościach i garnku po ziemniakach.
Ange, przyda się trochę humoru na jesienne słoty, prawda :) a co do garów, to np naleśniki smażę tak ze 2 godziny (ciasta robię ok 3 l), żeby dla wszystkich wystarczyło. Fasolkę i bigos gotuję w 8l garach, żeby było choć na 2 razy, pałek zaś 8 sztuk minimum na jeden obiad. Tylko ziemniaków nie gotuję dużo, bo niecały kilogram ale juz na placki ziemniaczane musi być starte ponad 2,5 kg... Mówię Ci, masówka i wszystko znika błyskawicznie no i resztek nie ma, bo jak coś zostaje to znika po kolacji :)
UsuńNo bo tyz w góry ino cepry ciongnom;)
OdpowiedzUsuńto jezd ta drugo prowda :)))
UsuńA kaj ta 'g...o' prowda?
OdpowiedzUsuń:)
to ta trzecio :)
Usuń