piątek, 5 października 2012

Na językach.

Z założenia ma być to wpis kulinarno- lingwistyczny a nie plotkarski, ale nie wiem co wyjdzie.

Kuchnia bawarska omal mnie nie zabiła. Ale o tym potem. Na szczęście wycieczka miała początek w czeskim Pilznie gdzie niestety przybiliśmy zbyt późno by zwiedzić browar. Miałam ochotę poddusić przewodnika za te 5 przerw, na które pozwolił, na trasie Kraków - Pilzno! Na browar ostrzyłam sobie aparat i w ogóle chciałam zobaczyć proces warzenia piwa, że nie wspomnę o wielkiej miłości do miedzianych obiektów wszelkiego rodzaju. A tu kicha, dostaliśmy obiadokolację, na którą składała się zupa gulaszowa i dwie olbrzymie pyzy ziemniaczane nadziewane boczkiem. Przepijaliśmy oczywiście pilznerem a na deser każdy z nas dostał order w postaci małego kołacza makowo-serowego. Koleżanka zaraz go przerobiła na Krzyż Odrodzenia Gryzonia ;)

 
Browar sam w sobie bardzo piękny już z zewnątrz.

 
Pan Gryzoń odradzający się z popiołów jako, że nie cierpi podróżować autobusem.

 
No i nagroda :)
 
 
Na śniadanie w hotelowej jadalni zjawiliśmy się juz o 7.00 i nie bardzo głodni po tych sytych pyzach z dnia poprzedniego. Stół szwedzki uginał się pod naporem wędlin, serów, pieczyw, kiełbasek na gorąco, warzyw, jogurtów i sałatek owocowych. Coś tam sobie skubnęłam i wypiłam kawkę.
 
Potem była juz kuchnia bawarska. Menu pobytu bardzo monotonne. W alpejskim gasthofie były co prawda codziennie ciepłe bułeczki i jajka na miękko na śniadanie ale poza mielonkami tyrolskimi i mortadelami różnego rodzaju były tylko dżemy, miód i ser żółty oraz muesli z mlekiem lub jogurtem. Żadnych warzyw, jedynie owoc, którego i tak nie miałam gdzie wepchać, bo śniadań wielkich nie jadam.
 
Pierwsza kolacja to pyszna zupa krem z pomidorów i taka sobie pieczeń z karczku z ryżem a na deser ciasteczko francuskie z jabłkiem. Druga kolacja, to rosół z naleśnikami i golonka po bawarsku (czyli pieczona w piecu) lub ćwierć kaczki z pyzami ziemniaczanymi. Trzecia kolacja była świetna, najlepsza i zdecydowanie godna grzechu obżarstwa. Była ona poza naszym gasthofem i kończyła dzień zwiedzania zamków. W rosole pływało mięsko mielone, więc nie kosztowałam zupy, za to przy bufecie z daniami na gorąco był oszałamiający wybór: ziemniaki zapiekane w śmietanie, krokiety ziemniaczane, kluseczki, frytki, warzywa na parze (nareszcie!), kurczak duszony, polędwica wieprzowa, królik w cieście, gulasz i przesmaczny łosoś. Na końcu były zimne wędliny, rybki wędzone, sery, kapary, pikle, karczochy marynowane oraz 4 rodzaje surówek :D:D:D Obok był jeszcze stół z chlebem i bułkami do zimnych wędlin z 4 rodzajami masła (każde z jakimś dodatkiem). Na deser podano sernik i strudel z jabłkami oraz krem podobny do włoskiej panny coty ale na pewno nie gotowany.  Oczywiście wszystkim wyrwało się hasło "warzywa!" na widok tych dobroci, co świadczyło nie tylko o moim niedoborze błonnika. Ale Polacy jak to Polacy są zdecydowanie ostrożni w próbowaniu, więc wybierali najczęściej kurczaka, gulasz i polędwicę. Ja spróbowałam łososia i poszłam po dokładkę tegoż, bo był rewelacyjny, zabierając królika w cieście. Spróbowałam tez lokalnych serów (oczywiście podejrzewałam je o wrodzoną oscypkowatość, co próba potwierdziła. Smak był podobny  do oscypków niewędzonych ale te bawarskie są zdecydowanie bardziej miękkie) a także marynowanego karczocha, którego wzięłam za przerośniętego pora :D. No i surówek pojadłam z marchewki, selera, kapusty słodkiej i kiszonej. Tego to nawet na zapas, więc z ciast zrezygnowałam racząc się jedynie śmietanowym kremem w małej miseczce polanym sosem z mango. Ostatnia kolacja w naszym gasthofie była zaskakująca. Najpierw zupa krem z warzyw a do wołowego gulaszu z makaronem podano modrą kapustę na ciepło ( wyczuwałam w niej gożdziki). Część z nas kręciła nosem, że woli surówkę ale mnie dogodzono :))) Na deser był mus jabłkowo-śliwkowy z cynamonem i gożdzikami.
Każdorazowo mieliśmy do wyboru lokalne piwo jasne lub ciemne. Ja piłam raczej ciemne rodzaje a Pan Gryzoń jasne.
 
 
Co zaś do języków, to jak na pięcioletnie nieuczenie się niemieckiego w podstawówce zaskakująco dobrze pamiętam zwroty, które przydają się na wyjazdach. Ogólnie niemiecki nigdy nie był moją miłością. Począwszy od uczenia się go w szkole po coroczne przepytywanie przez moją babcię. Podobnoż niby sprawdzała moje postępy w germanizacji ale ja myślę, że tak naprawdę sprawdzała faktyczny stan mojej wiedzy po to by móc mówić po niemiecku przy dziecku. To był taki jej myk, kiedy nie chciała byśmy rozumieli o czym rozmawia ze swoją siostrą, a pewnie rozmawiał o nas ;P Babcia urodziła się i wychowywała do 14 roku życia w Niemczech i do końca życia robiła rozbrajające błędy ortograficzne pisząc po polsku :)
 
- Wie viel kostet?
- Drei und  funfzehn.
- Ile to piwo? Dopytywał się Pan Gryzoń.
- Drei und funfzehn. Powtórzyłam spokojnie a pan kelner zaśmiał się z tej oczywistości razem ze mną. Gryzoń troszkę się wkurzył, ale udobruchałam go szybko polskim trzy pięćdziesiąt :)
 
Na bazie językowej muszę jednak troszkę poplotkować. Kiedy w 1988 roku byłam po raz pierwszy w Niemczech były to jeszcze DeDeeRy. Na Polaków patrzono jak na gorszy gatunek człowieka szczególnie w sklepach. Przezornie trzymałam się wtedy z dala od grupy z jedną koleżanką, która nie miała oporów w operowaniu językiem niemieckim mimo, że go kompletnie nie znała. Wtajemniczałam więc ją na boku jak należy zamawiać takie różne obstorty i eisy w schoko smakach zwei mal a owa koleżanka dzielnie powtarzała w okienku :) Ja miałam wtedy żywą niechęć do niemieckiego i ogólnie wstydziłam się go używać publicznie. We Frankfurcie nad Odrą przydybał mnie kolega w wielkim i lśniącym domu towarowym, gdzie nas na zakupy puszczono (czy ktos pamięta jeszcze te durne książeczki walutowe, na których był sztywny limit a co poza nim, to już szmugiel na skalę światową? :D) i woła, że on tylko francuskim włada więc nie wie jak poprosić o szybkowar, który dostał w zleceniu zakupowym razem z nielegalnymi markami. Tak na chłopski rozum podpowiedziałam mu, że to musi być coś w rodzaju "schnell kochen" a on poszedł i kupił "wery zer gut tre bien" szybkowar :))) Ale najbardziej musiałam się nagimnastykować kiedy chcieliśmy wyleczyć ciepłym piwem przewiane gardło koleżanki. Nikogo nie zadziwiło, że nieletnią chcemy napoić trunkiem alkoholowym, zdziwiło ich dlaczego Polacy chcą zepsuć smak piwa. Nie dość, że kazaliśmy je mocno podgrzać, to jeszcze zaparzyć nim utarte z cukrem żółtko. Pani kucharka powiedziała zdecydowane "nein" na żółtko i chora dostała grzane piwo z cukrem. Na drugi dzień mówiła już mniej zgrzytliwie i bardziej zrozumiale i nawet opuściły ją dreszcze. Kucharce pokazaliśmy ozdrowiałą na śniadaniu czym wywołaliśmy dyskusję w kuchni na temat barbarzyńskich metod ludu słowiańskiego, które przynoszą efekt. Może tam w tym Bad Saarow niejeden ozdrowiał z jesiennych przeziębień stosując " Polnische Modalität" ;)
 
Uniknęłam śmierci, bo wypuszczona na sklepy kupiłam sałatkę i malutkie marchewki, którymi zagryzałam pokonywane autokarem kilometry :)
 
 
 
Nie mieliśmy wiele czasu, więc i zdjęć jedzenia nie robiłam, bo jednak wolałam jeść :) Ten tort Sachera jest z podaustriackiej miejscowości. Nie powalił mnie swym smakiem, bo nie mógł jako wyrób produkcji masowej. Smakował mi za to ogromnie apfelstrudel z ciepłym sosem waniliowym, który zniknął szybciej niż zdążyłam sobie przypomnieć o możliwości uwiecznienia go na zdjęciu.
 
 
Wniosek nasuwa się sam - jeśli lubisz mięso Bayern willkommen i to  bardzo herzlich :)))
 
 
Dobrej nocy :)


9 komentarzy:

  1. Moja babcia też uczyła się w niemieckiej szkole, polskiego nauczyła się sama i też robiła błędy ortograficzne. Za to jak miała coś przeliczyć liczyła po niemiecku. Ja uczyłam się francuskiego - po niemiecku to tylko ja i nain rozumiem.

    OdpowiedzUsuń
  2. p.s. w Berlinie , w sklepie ze strojami kąpielowymi dogadałam się po francusku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. po francusku to ja tylko że tę, kes ke se i że ne se pa porkuła ale na zasadzie podobieństw potrafię wychwycić to i owo w różnych językach - ja w ogóle lubię uczyć się języków obcych nieprzymusowo i mimochodem :)

      Usuń
  3. :) Nie tylko w Bawarii to mięcho :) Co do czerwonej kapusty na gorąco - u mnie w domu jada się na zimno, do dwudziestego któregoś roku życia nie przyszło mi na myśl, że można na gorąco. Pierwszy raz dostałam ją na obiad w Niemczech. I wcale mi nie posmakowała. Przygotowuję ją czasem, bo to ulubiona przystawka pana W., ale ja jem po swojemu ;)
    O.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. u mnie zaś kapusta modra na gorąco jest wielbiona od pokoleń za sprawą ojca z Wielkopolski :) region Polski południowej niechętnie się do niej odnosi, bo tu tylko surówki z niej robią a to i tak nie jest długa tradycja kulinarna. Mnie ta wersja niemiecka średnio smakowała ale jak robię w domu to nie dodaję gożdzików, więc może dlatego. Z Wielkopolski tez pochodzi znienawidzona przeze mnie i brata zupa eintopf, na to hasło mieliśmy natychmiastowe bleeee i chleb z masłem zamiast :D

      Usuń
  4. "apfelstrudel z ciepłym sosem waniliowym" brzmi pysznie. I do tego kawa. I może nie być mięs ni surówek. Dobranoc.

    OdpowiedzUsuń
  5. Modra kapusta zasmażana jest pyszna . U mnie wszyscy za tym przepadają . "Aintopfy" lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. u nas wszyscy się biją o dokładkę kapusty, z jednogarnkowych dań to jednak wolimy fasolkę po bretońsku czy bigos :)

      Usuń